środa, 21 sierpnia 2013

II: Bez serca

                Wiadomość opublikowana w "Proroku Codziennym" błyskawicznie obiegła cały magiczny świat. Prawdę mówiąc, największe zainteresowanie wzbudziła w Anglii, i to w kręgach związanych z eliksirami oraz magomedycyną. Carl Friedricksen zarejestrował swój eksperyment w związku z tezą Archibaldiusa Welthonna o Magicznie Kontrolowanej Mutacji Międzygatunkowej. Jednak byli tacy, którzy wydawali się nie być podnieceni tą informacją, mimo, że brytyjski czarodziej pierwszy podjął to wyzwanie.
                Ludzie, którzy znali jego plany, byli tym zdruzgotani...

*
                W chwili, gdy świat czarodziejów huczał od plotek na jego temat, Carl Friedricksen wszedł do pokoju dwuletniej córeczki. Spała spokojnie, chwała Bogu. Usiadł obok i patrzył na jej twarzyczkę. Odetchnął głęboko, by odpędzić przytłaczające wyrzuty sumienia. Nasączył gazik eliksirem dezynfekującym i przetarł ranki na jej przedramieniu. Miejsce, gdzie wytatuował nazwę i numer rejestracyjny swojego eksperymentu. 001 VOLVERINE.
                Planował to od lat, gdy profesor Slughorn, jeszcze pracując w Hogwarcie, przysłał mu wiadomość o opublikowaniu tej tezy. Artykuł zafascynował go od razu i w jego głowie powstał szalony plan: nadanie istocie ludzkiej kilku wilczych cech... Nie miał pewności czy mu się uda, i co się stanie z obiektem jego badań. To dlatego Catherine nigdy nie chciała się z tym zgodzić. Dlatego odeszła, kiedy rozpoczął pierwsze wyliczenia dotyczące zmniejszenia ryzyka. Nie chciała brać odpowiedzialności za jego czyny, kiedy stwierdził, że rozpocznie na dwuletnim dziecku. A teraz on musi brać odpowiedzialność za jej śmierć...
                Westchnął ciężko i zdezynfekował ślad po strzykawce. Na pulchnej, dziecinnej rączce, dziura sięgająca kości wyglądała szczególnie okrutnie. na szczęści już nie krwawiła i przestała boleć. Niestety, nigdy się na zagoi, Erine zawsze będzie miała głębokie blizny... Skrzywił się, gdy przypomniał sobie jej krzyki przez kilka pierwszych dni. Prawie nigdy nie płakała, jednak po pierwszej dawce eliksiru cierpiała tak, jak jeszcze nigdy. Wprowadzenie kilku wilczych genów do szpiku kostnego mogło zabić taką małą dziewczynkę. Carl skulił się, gdy przygniotły go wyrzuty sumienia i świadomość, co zrobił własnemu dziecku. Jak stał się takim potworem? Po prostu złamane serce bolało mniej, kiedy udawał, że nie ma serca...

*

                Było ciepłe, wrześniowe przedpołudnie. Kilku czarodziejów czekało przed wejściem do posiadłości młodego geniusza eliksirów. Od zawsze wspierali jego karierę i nie przeszkadzało im okrucieństwo jego projektu. Jeden z nich niski, okrągły człowieczek w okularach, zniecierpliwiony pociągnął za staroświecki łańcuch od mosiężnego dzwonka. Wisiał on po lewej stronie ciężkich, dębowych, podwójnych drzwi, ze stylizowanymi na pędy dzikiego bluszczu stalowymi okuciami. Były umieszczone kamiennym portalu, zakończonym ostrym łukiem. Na jego szczycie znajdowała się wyrzeźbiona głowa gargulca, z baranimi rogami i paskudnym uśmiechem. Po portalu biegła dewiza rodowa, sentencja po łacinie, zatarta przez wiatr i deszcze, ledwo czytelna, a pod nią, jeszcze mniej wyraźne, to samo zdanie po norwesku.
                Dom wyglądał jak mały dworek, cały wzniesiony z szarego kamienia. Otaczał go niedbale utrzymany ogród, a po jednej ze ścian piął się bluszcz, przez parter i piętro, kończył się tuż pod samym dachem. Ta magiczna roślina skutecznie zniechęciłaby każdego intruza, który odważyłby się po niej wspiąć. Ten gatunek rósł zazwyczaj tylko na Półwyspie Skandynawskim.
                W chwili, gdy zirytowany pulchny czarodziej chciał nakłonić towarzyszy, by dali sobie spokój i odeszli, kamienny gargulec skłonił się przed gośćmi, a wrota otwarły na oścież.
                - No nareszcie, ileż można, Friedricksen... - wysapał niski mag, wchodząc razem z innymi po kilku niskich schodkach i zagłębiając się w ciemnym hallu.
                - Bardzo mi przykro, panie Divitt, ale musiałem zająć się dzieckiem. Przepraszam i dziękuję za panów cierpliwość.
                - Ależ nie ma sprawy, Friedricksen, nie ma sprawy - odpowiedział mężczyzna, a pozostali przytaknęli mu kiwnięciem głowami. Ich zniecierpliwienie minęło, gdy tylko usłyszeli swego - jak go nazywali - wychowanka. Niewielu ludzi opierało się jego pięknemu głosowi. - Ależ tu ciemno, czy ty nigdy, nie zapalasz światła?
                Odpowiedział mu cichy śmiech. Młody czarodziej klasnął w dłonie i szepnął "Lux". Na licznych, naściennych świecznikach rozbłysło światło.
                - Ach, te zaczarowane posiadłości Friedricksenów... Pewnie nie zdradzisz mi zaklęć podporządkowujących ci dom, prawda, Carl? - kolejny z gości zwrócił się do gospodarza, którego sylwetka wyłoniła się z mroku.
                - Niestety, panie Sophius. Nadal nie udało mi się ich poznać. Ten dom został przystosowany ładne parę wieków temu. Zapraszam panów, przejdźmy do mojej pracowni.
                Poprowadził ich do drzwi w końcu korytarza, po lewej stronie. Były to jedyne drzwi z tej strony, gdyż jakieś cztery metry od wieszaków na płaszcze przy drzwiach rozpoczynały się schody, zajmujące ponad połowę ściany. Rozpoczynały się prostopadle do hallu, zakręcały w prawo, biegnąc równolegle poza zasięg wzroku osób stojący na parterze. Drzwi, przez które mieli przejść, wykonane były z dębiny, jak każde w tym domu, jednak były węższe i bardziej niepozorne. Zamiast klamki miały gałkę, położoną dziwacznie, tuż pod ramieniem Carla, który był bardzo wysokim mężczyzną. Dotknął jej dłonią, szepcząc "Aperi", a drzwi otworzyły się do środka.
                Zdejmując pochodnię ze ściany i wchodząc na strome, wąskie schodki, gospodarz zwrócił się do towarzyszy: - Moja córka nie powinna wchodzić tu sama. Bardzo szybko uczy się łacińskich słów, szybciej niż angielskich, więc najlepszym zabezpieczeniem było przeniesienie gałki tak wysoko, żeby jej nie dosięgła.
                Zeszli do niskiego, małego pomieszczenia w suterenie. Wychodziło z niego dwoje drzwi, jedne po lewej, drugie po prawej stronie, z tyłu mieli schodki, po których zeszli, a na wprost trzy uchwyty na pochodnie: dwa zajęte, do trzeciego Friedricksen odłożył tę, którą niósł. Zza lewych drzwi dochodziły odgłosy kuchennej krzątaniny i piskliwe głosiki dwójki skrzatów. Przeszli przez prawe i znaleźli się w obszernym pomieszczeniu. Przez maleńkie okienka, umieszczone wysoko na ścianach, tuż nad powierzchnią ziemi, sączyło się jasne dzienne światło. Ponadto, w rogach sali płonęły świece. Na wprost drzwi, pod ścianą, w najlepiej oświetlonej części pracowni, znajdowało się zawalone pergaminami biurko. Na lewo o niego stał długi stół, zastawiony kociołkami, palnikami oraz przedziwną aparaturą, składającą się z niezliczonych rurek i kolb. Mieszały się w niej dwa płyny o wyjątkowo jadowitych barwach. Po prawej stało małe krzesełko i stoliczek z miarką, sześciocentymetrową, metalową strzykawką o nieprzyjemnie grubej igle, butelką eliksiru dezynfekującego i koszyczkiem z zapasem gazików i bandaży. Jeszcze dalej stało sześć wygodnych foteli, które Carl wskazał przybyłym.
                - Jest mi bardzo miło, że panowie przyszli. - zwrócił się do nich, gdy usiedli. - Myślę, że najprościej będzie mi przedstawić postępy w mojej pracy, prezentując jej efekty. Proszę chwilę poczekać.
                Wyszedł. Mężczyźni spojrzeli po sobie zdumieni. O co mu chodziło? Po kilku minutach usłyszeli kroki. Czarodziej przeszedł przez drzwi i postawił na ziemi czteroletnią dziewczynkę, którą przyniósł. Spod gęstej grzywy jasnych włosów niepewnie patrzyły duże, jasnoszare oczy. Zbyt jasne. Jak u wilka. Mężczyzna wziął córkę za rękę i przyprowadził przed oblicza swoich patronów. Odsłonił jej lewe przedramię, na którym widniały cztery głębokie, zabliźnione dziury.
                - Kiedyś miała takie oczy jak ja, ale po wprowadzeniu bazy z wilczymi genami zmieniły kolor - wyjaśnił wskazując pierwszą, najgłębszą bliznę. Gdyby mocno ją rozciągnąć, widać by było kość. Przesunął palec do drugiej, znajdującej się obok, i trzeciej, tuż pod pierwszą. Blizny układały się w dwa rzędy. - Niedługo potem zmodyfikowałem układ kostny i mięśniowy.
                - Ale po co, Carl? Mogła tego nie przeżyć, jest taka mała...
                - Zrobiłem to teraz, bo będzie rosła ze zmienionymi parametrami. Później mogłoby się nie udać, albo faktycznie by umarła... - Jego twarz zmieniła się na chwilę w kamienną maskę, kryjącą wszystkie emocje. 
                - Poza tym, było to potrzebne do zrealizowania czegoś innego, co udało się chyba cudem. - Wskazał czwartą bliznę, niewątpliwie najświeższą. Podszedł do stolika i przyniósł gazik z dezynfekującą substancją. Odwrócił rękę dziewczynki i przetarł ją pomiędzy palcami. Dopiero teraz dało się zauważyć trzy szparki między nimi. - Pokaż panom co umiesz, Erine... dasz radę, prawda? - zwrócił się do dziecka przyciszonym głosem. Spojrzała na niego niesamowitymi, wilczymi oczami. Potem jej śliczna twarzyczka ścięła się w skupieniu. Zgromadzeni czarodzieje byli zszokowani. Nie sądzili, że to jest w ogóle możliwe. Z rączki Erine wysunęły się pazury, podobne jak u dzikiego zwierzęcia, mniej więcej długości jej palców.
                - Jak... jak to zrobiłeś, chłopcze? - wydusił oniemiały Divitt. Nerwowo przecierał okulary.
                - Wszystko jest w dokumentacji. Będzie ona udostępniona kiedy skończę, jednak mogą panowie ją przejrzeć. - Niedbałym ruchem wskazał na biurko. - Brązowa, skórzana teczka.
                Był uradowany wrażeniem, jaki wywołał jego eksperyment. Był pewny, że zyska sławę i rozgłos, gdy przedstawi skończony projekt przed międzynarodową komisją. W tej chwili samozadowolenie zagłuszało wszelkie wątpliwości i wyrzuty sumienia. Jednak nie u pana Sophiusa, w którego Erine wlepiała właśnie ciekawie niesamowite szare tęczówki w oczach swojej matki.
                - Kiedy skończysz, Carl?... Myślałem, że już skończyłeś...
                - Nie... ja dopiero zacząłem...

*

                Takie spotkania odbywały się przez kilka lat. Tego dnia miało być tak samo. Był zimny, marcowy wieczór. Carl Friedricksen zaprowadził swoich "przyjaciół" do pracowni i poszedł po córkę. Wspinał się na wspaniałe schody z szarego kamienia, zabezpieczone balustradą z szarego marmuru, rzeźbioną w metrowej wysokości kolumienki, na których opierała się okrągła poręcz. Nucił wesoło, gdyż miał zaprezentować coś, nad czym pracował prawie od roku; był wyjątkowo zadowolony, że w końcu mu się udało. Podszedł do drzwi po prawej stronie korytarza. Pokój Erine znajdował się przy ścianie obrośniętej bluszczem, obok zamkniętego na cztery spusty, opuszczonego pokoju jej matki. Zastukał i, nie doczekawszy się odpowiedzi, wszedł. Na okiennym parapecie siedziała drobna, dziesięcioletnia dziewczyna. Miała sięgające ramion, ciemnozłote włosy. Wyglądały na pocieniowane, niemal każdy kosmyk miał inną długość. Właściwie, można by pomyśleć, że po prostu co jakiś wyrastało nowe pasemko, dołączając do innych w imponującej grzywie, otulającej chudą twarz. Ojciec skrzywił się nieznacznie. Skrzeczek, skrzat domowy, który miał za zadanie troszczyć się o potrzeby swojej panienki, doniósł mu, że coraz rzadziej zjadała do końca przynoszony posiłek. Ta chudość podkreślała ostro zakończony podbródek. Było to jedno z niewielu podobieństw do ojca; pomijając podbródek, włosy i kolor oczu (i nienaturalne wychudzenie, naprawdę będzie musiał coś z tym zrobić), wyglądała identycznie jak Catherine. Czytała list, łapiąc ostatnie, wieczorne promienie słońca. Właśnie kończył się karnawał i kuzyn, adoptowany syn brata jej matki, opisywał jej zabawy, w których brał udział.
                - Skończysz później, Erine. Teraz chodź, panowie czekają. - rzucił Carl, zamiast przywitania.
                - Miałeś tak do mnie nie mówić - odpowiedziała, zsuwając się z parapetu. - Mama dała mi inne imię.
                Friedricksen, odetchnął głęboko. Od miesięcy czepiała się tego imienia...
                - Daj spokój, mamy mało czasu. Porozmawiamy o tym wieczorem. Chodź!
                - Nigdzie nie idę! Przestań mnie traktować jak tresowaną małpkę! Chodź tu, zrób to, daj rękę... MAM TEGO DOŚĆ!!! - Wykrzyczała mu w twarz, po czym odwróciła się tyłem, wbijając wzrok w ziemię i obejmując się ramionami, wciskając dłonie pod pachy.
                - Erine!
                - Erica!!! - poprawiła go, bezczelnie ignorując wyraźne polecenie.

                Wściekły Carl wybiegł z pokoju, trzaskając drzwiami. Jego córka stała przez chwilę, i dopiero, gdy usłyszała trzaśnięcie drzwi na dole, odważyła się rozpłakać...
########################
Witam! ;) 
To prawdopodobnie najdziwniejszy rozdział w całym opowiadaniu. Mogą się pojawić błędy, bo bardzo chciałam wrzucić dzisiaj i nie zdążę sprawdzić. Z góry przepraszam ;) 
W następnym rozdziale jedziemy już do Hogwartu. 
Bardzo proszę o komentarze, piszcie, jak wam się podoba Erine! I bardzo dziękuję Indze Tyb za pierwszy komentarz na blogu, nawet nie wiesz, jaki mi to dało zapał do pisania! :)

5 komentarzy:

  1. Dziękuję za komentarz Anny W, który niestety się usunął :(
    Jestem geniuszem informatycznym...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wolę kiedy używa się mojego nicka, ale cóż- nie mogłaś go znać;) Powtarzam, że opowiadanie jest genialne. Tylko dlatego zadałam sobie tyle trudu, aby dodać tu komentarz XD.
      Nie mogę się doczekać dalszej części.

      Usuń
  2. Zostałaś nominowana do The Versatile Blogger

    OdpowiedzUsuń
  3. Hej!
    Dziękuję za komentarz u mnie na blogu. Bardzo wdzięczna jestem :) od razu weszłam do Ciebie i zaczęłam czytać. Z racji, iż Twoje rozdziały - niestety - długie nie są, myślę, że do tygodnia powinnam wszystko nadrobić, dlatego proszę Cię o cierpliwość. Jak na razie jednak jestem w stanie wyrazić króciutką opinię o tym, co do tej pory przeczytałam :)
    Prolog mnie urzekł. Był naprawdę dobrze przemyślany, świetnie przeprowadziłaś czytelnika przez wydarzenie, które się tam rozegrało. Szkoda Cathy, podejrzewam, że była naprawdę dobrą czarownicą i jednocześnie wspaniałym człowiekiem. Skoro porównujesz ją z Potterami, to tym bardziej nie jestem w stanie niczego innego o niej powiedzieć. Podoba mi się także kreacja pana z dziwnym, długim nazwiskiem, którego niestety nie jestem w stanie przywołać :D Wybacz mi, ale będę go nazywać F., przynajmniej na razie ;D
    Zastanawiam się, co takiego zrobił, że Śmierciożercy go poszukiwali - i co ważniejsze - dlaczego zdecydował się ujawnić? Przecież to jest niebezpieczne i dla niego i dla jego córki. Teraz jej imię będzie znane i przez to mogą ich znaleźć. Naraża i siebie i ją.
    Czytałam także początek rozdziału trzeciego i on mnie zaszokował. Jak ten człowiek może robić coś takiego swojej córce? Jak może wszczepiać jej geny wilkołaka? Tego się nie robi dzieciom. Tego się nikomu nie robi! Czy on chce stworzyć jakiegoś nowego potwora Frankensteina, czy jak? Przez ten jeden incydent straciłam do niego zaufanie i sympatię. Takich rzeczy się, niestety, nie zapomina ;/
    Kilka rozdziałów spróbuje nadrobić jutro, lecz nic nie obiecuję!
    Jak na razie żegnam Cię cieplutko i do spisania :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A, i polecam wyjustowanie tekstu oraz opatrzenie go akapitami. Znacznie łatwiej się czyta :)

      Usuń