wtorek, 26 listopada 2013

VI : Esej

                Pokój wspólny Gryffindoru świecił pustkami. Dochodziła pierwsza w nocy i przez salon przewijały się tylko ziewające niedobitki, nieprzyłapane przez Filcha na nocnych eskapadach. W dogasającym świetle kominka nikt nie zwracał uwagi na pierwszoklasistkę, siedzącą przy stoliku zawalonym stosem podręczników. Erine usiłowała nie zasnąć, pisząc esej na eliksiry. Głupi Snape... Czy on specjalnie zadał taki temat, żeby nikt tego nie napisał? W Tysiącu magicznych ziół i grzybów była tylko mała wzmianka, a gryfonka przypomniała sobie o wypracowaniu pół godziny przed zamknięciem biblioteki, więc złapała pierwsze lepsze książki, które mogły się na coś przydać. I od kilku godzin męczyła się, usiłując napisać coś sensownego i nie zasnąć nad opasłymi tomami, w których rozwlekłe ustępy nie zawierały prawie żadnych konkretów. Ta... w tej też nic, masło maślane. Jeśli jej praca domowa będzie tak wyglądała, to profesor ją zamorduje. Albo będzie miał wyjątkowo dobry humor, bo tępił ją prawie tak, jak Harry'ego. Kurczę, a ojciec miał taką dobrą książkę o ziołach...
                Ojciec... Cały czas siedziało jej w głowie to, co powiedział o nim Hagrid... że tak kochał mamę, że nie odszedłby bez ważnego powodu... Nie powiedział, dokąd idzie, ani kiedy dokładnie wraca, tylko zniknął, zostawiając ją samą. I już nie wrócił... Wtedy była wściekła, ale teraz zaczynała się bać. Gdyby nie musiał... Więc co się stało, i gdzie on pojechał?..
                Kolejną falę niepokoju przerwało delikatne skrzypnięcie zawiasów, gdy portret Grubej Damy odskoczył, otwierając przejście.
                - Hahaha! Widziałeś jego minę?
                - Jakby karp wpłynął mu do gaci... kocham to, Fred...
                Kiedy roześmiani bliźniacy Weasley weszli do salonu, nagle ciemny pokój z dogasającym kominkiem wydał się jasny, ciepły i radosny.
                - No proszę. Uczniowie nie śpią, uczniowie kują do nocy!
                -No, co się tu jeszcze wyrabia? Erine, prawda? - zapytał Fred, z uśmiechem podchodząc do stolika.
                Kiwnęła głową. Było późno, ciemno i miała dopiero połowę pracy domowej. Nie miała ochoty na pogawędki z kimkolwiek, nawet tak sympatycznym jak Fred i George.
                - Wilcze łyko, cholera... - George czytał jej przez ramię. - Pomógłbym ci, gdybym wiedział, co to jest...
                Tymczasem uwagę jego brata przyciągnął nie pergamin, a ciężki wolumin, dość nowy, w stosunku do innych zbiorów szkolnej biblioteki.
                - Czy mnie oczy mylą, czy to Nieprzyjemne zarośla i ich zastosowanie?
                - Taak... nazywa się idiotycznie, ale miałam nadzieję, że przynajmniej tutaj coś znajdę. Zaczyna się sensownie, ale brakuje strony... Ech...
                - Hmm... wiesz mała, chyba jednak możemy ci trochę pomóc...
                - Ale jak? Przecież nie masz pojęcia o tym zielsku.
                - Nie, nie... Ale widzisz, my mamy tą brakującą kartę.
                - Co?! - pozornie proste pytanie wywołało lawinę odpowiedzi, udzielanych jeden przez drugiego.
                - U nas.                                                                     
                - W pokoju.
                - Na górze.
                - Pod łóżkiem.
                - Tego akurat nie musiałeś mówić...
                - Bo w zeszłym roku był taki Derreck Wiggins...
                - Taki nadęty puchon...
                - Wszędzie łaził z tą książką.
                - Wykuwał strona po stronie.
                - Aż się wkurzyliśmy...
                - A myśleliśmy, że to jego...
                - I wyrwaliśmy tą kartkę.
                - Ale śmiesznie było...
                - Bo nauczył się tylko tego, co zostało...
                - I nie dostał punktów za odpowiedź...
                - I się załamał...
                - I oddał tę księgę zanim włożyliśmy tą stronę z powrotem.
                - Więc możemy ci ją dać! - podsumowali w końcu, szczerząc się do dziewczynki, której twarz wyrażała bezbrzeżne zdumienie.
                - Ahaa... to... fajnie... - wykrztusiła. Paplanina chłopaków zbiła ją z pantałyku. Jednak kiedy George podał  jej przyniesioną z sypialni koszmarnie zakurzoną, nadgryzioną przez jakieś owady kartę, natychmiast się ożywiła. Tekst był jasny, sensowny i długi, co oznaczało, że jeśli się skupi, skończy esej w ciągu pół godziny i będzie mogła iść spać. Bracia nadal siedzieli przy jej stoliku. Czuli się winni, czy po prostu byli mili? Ciągle nie mogła się przyzwyczaić do zwyczajnie życzliwych osób...
                Nagle skrobanie pióra ucichło, a na usta dziewczynki wypłynął złośliwy uśmiech chochlika.
                - Ten Derreck... nadal macie z nim zajęcia?
                - Taa... a co? Przedstawić cię?
                - Następnym razem po prostu zmieńcie mu tekst. Nauczy się jakichś głupot, a odczarujecie książkę, zanim profesor sprawdzi. A kujonek nauczy się czytać ze zrozumieniem.
                Bliźniacy spojrzeli na siebie z zachwytem. Genialne! Że też nie wpadli na to sami... Po jakimś czasie odgłosy pisania urwały się po raz drugi. Erine zebrała swoje rzeczy, a wyrwaną stronę przyprawiła do tomu magiczną taśmą. Skoro pani Pince przez tyle miesięcy nie zauważyła ubytku, chyba nie zwróci uwagi na nieprofesjonalną naprawę.
                - Dziękuję, zawdzięczam wam jakieś... dwie godziny spania dłużej.
                - Nie ma sprawy. Uczestniczymy w Szkolnym Projekcie Resocjalizacji Wandali i Nocnych Marków - zażartował Fred, powstrzymując ziewnięcie.
                - Zwijajmy się. Do zobaczenia, Rin!
                "Rin" po japońsku znaczy "zimno"*. Jednak w jej oczach o barwie lodu, gdy uśmiechnęła się na pożegnanie, było tylko ciepło.

*

                Minęło kilka dni. Wbrew oczekiwaniom, Snape okazał się zadowolony z oddanych mu prac. Czyżby jednak nie liczył na podstępne udowodnienie uczniom, że są skończonymi młotami, a naprawdę chciał, żeby czegoś się nauczyli? Jeszcze dziwniejsze było to, że nie zadał nic na następne zajęcia. Erine czuła, że profesor coś knuje. Refleksja ta pojawiła się, gdy siedziała na murku, przyglądając się reszcie klasy, zbierającej się na kolejną lekcję latania. Poprzednia zakończyła się wielką klapą, właściwie zanim zdążyła się naprawdę zacząć: Neville złamał rękę po niefortunnym falstarcie, a Harry i Malfoy pokłócili się kilka metrów nad ziemią, czego konsekwencją było wcielenie Pottera do drużyny gryfonów. Ten Draco... było w nim coś dziwnego, jakaś sztuczność w całym zachowaniu i pogardzie dla wszystkich spoza Slytherinu, jakby robił z udawanym przekonaniem coś, czego ktoś od niego oczekiwał... Może... nie, nie, stop! Nie udzielała się w życiu towarzyskim, obserwowała wszystkich z daleka i wiedziała naprawdę dużo na temat innych uczniów, ale to było tylko wrażenie, niepoparte niczym, więc po co dłużej o tym myśleć? Tylko to było wyjątkowo silne; trzeba będzie lepiej się przyjrzeć temu blondynowi. Z westchnięciem zsunęła się z muru, i wolnym krokiem ruszyła w stronę koleżanek z roku. Stanęła obok i zaraz została wciągnięta do rozmowy. To znaczy, nie odzywała się prawie wcale, ale to bardzo miłe ze strony Parvati, że o niej pomyślała. Po minucie zjawiła się nauczycielka i bez zbędnych wstępów zaprowadziła ich do rozłożonych w trawie mioteł. Erin przypadło stanowisko między Hermioną a Parvati. Lavender skończyła po drugiej stronie rzędu, obok Rona, trochę smutnego bez Harry'ego, który został zwolniony z tych zajęć. Przerażona Parvati rozejrzała się na boki. Po prawej miała wyjątkowo tępo wyglądający egzemplarz ślizgona. Z tej strony wsparcia nie uzyska. Po lewej stała Hermiona, błyskawicznie powtarzająca wszystko, co przeczytała o lataniu, zaciskając oczy i udając, ze się nie boi. A trochę bliżej... Erine. Gryfonka uśmiechnęła się nieznacznie. Lubiła tą dziewczynkę, mimo że trudno było do niej dotrzeć, zawsze się wymykała... Teraz nie uciekała, tylko patrzyła w dół bez zwykłej apatii, wbijając przerażony wzrok w leżący pod stopami kij.
                - Też nie chcesz wchodzić? - wyszeptała Parvati. Erine potrząsnęła głową, a jej włosy zalśniły jak fura złotych drucików. Wielu ludzi, nawet tych, którzy wcześniej udawali asów przestworzy, bało się po upadku Neville'a.
                - Boję się. Ojciec kazał mi latać. - potwierdziła Rin. To wyjaśniało wiele, nawet, jeśli koleżanka nie znała ojca dziewczyny. A ojciec wymagał dużo, czasem za dużo. Od niej i od siebie... Uczył ją latać, a ona się bała. Bała się nie tylko wysokości czy upadku. Bała się, że nie zrobi tego, czego on oczekuje. Spojrzała na miotłę, gdy pani Hooch zaczęła wydawać pierwsze komendy. Nie jesteś swoim ojcem, Erica. Jesteś podobna, ale nim nie jesteś. Tak powiedział Iwan, jej kuzyn, kiedy żaliła mu się po jednej z tych lekcji. I nagle zorientowała się, co robiła źle.
                - Do mnie. - powiedziała głośno i wyraźnie, razem z innymi uczniami i wykrzywiony trzonek szkolnej miotły spoczął w jej wyciągniętej dłoni. Wszyscy pierwszoroczni  robili dokładnie to, co im kazano, więc obyło się bez dalszych wypadków. Erine oddychała głęboko, prawie cały czas pozostając rozluźniona. Wykonywała polecenia nauczycielki, zamiast je wyprzedzać, i szło jej naprawdę nieźle. Prawie przestała się bać. Kiedy ojciec wróci, wreszcie będzie mógł ją czegoś nauczyć. Jeśli wróci...

*
                                                         
                Harry i Ron, śmiejąc się dochodzili pod salę eliksirów. Rudzielec zrelacjonował przyjacielowi zajęcia na miotłach, a zwłaszcza drobne uchybienia Malfoya i jego kumpli. Gdy wybuchnęli niekontrolowanym rechotem, obgadując Goyle'a (który na miotle wyglądał jak goryl na gałęzi), ktoś nagle ich szturchnął.
                - Uspokójcie się, Nietoperz idzie. - Warknęła szarooka napastniczka. Po chwili gdy ochłonęli i uspokoili się, usłyszeli kroki i znajomy, złowieszczy łopot peleryny. Snape rzeczywiście już szedł. Ale jakim cudem słyszała to tak wcześnie?
                - Stary, dziwne to było...- szepnął Ron, gdy zajmowali swoje miejsca. - niby skąd wiedziała, że on już idzie?
                - Nie wiem, może słyszała... - Harry urwał, gdy kolega spojrzał na niego jak na idiotę.
                - Od schodów? - od schodów było dość daleko do klasy, ale akustyka była dość dobra, i echo niosło się do połowy korytarza. Jeśli ktoś tupał.
                - Nie wiesz, czy był tak daleko - dukał Potter. Nie wiedział, co o tym myśleć, ale nie mieściło mu się w głowie, że ta cicha, drobna dziewczynka mogła być jakaś... inna.
                Problem w tym, że była. Coś z nią było nie tak, i musiał dowiedzieć się, co. Jednak drapieżny uśmiech, który wykrzywił wąskie wargi nauczyciela, przerwał mu planowanie śledztwa. A to co powiedział wybiło mu z głowy Erine, i zmroziło krew w żyłach.
                - Schowajcie wszystko. Napiszecie test.
                Machnął różdżką i pergaminy z zadaniami znalazły się na pulpitach.
                W opustoszałych umysłach uczniów kołatała się jedna, głupia myśl. Zaczynamy dżamprezę.
                                                                                 
*

                Zadzwonił dzwonek i wyczerpani uczniowie zaczęli opuszczać pracownię. Erine szła powoli, uśmiechając się pod nosem. Mogło być gorzej. Ciekawa, jak poszło kolegom,  przysłuchiwała się ich rozmowom, przechodząc obok. Powstrzymała parsknięcie, gdy usłyszała prymuskę, omawiającą szczegółowe odpowiedzi na wszystkie pytania.
                - Nie no, ona się znowu mądrzy, wytrzymać się nie da - wyburczał Ron pod nosem, na tyle głośno, że go usłyszała. I co gorsza, usłyszała go też Hermiona. Nie musiała się oglądać, żeby domyślić się łez, perlących się w jej czekoladowych oczach. Spojrzała na rudzielca z wyrzutem i bez słowa poszła przed siebie.
                                                                                                                                                  
                Pół godziny później wszyscy gryfoni siedzieli przy stole w Wielkiej Sali, czekając na obiad. Erine rozejrzała się po twarzach kolegów, szukając Freda i George'a, i ze zdziwieniem nie zauważyła Hermiony. Która zawsze wszędzie była punktualnie. Brawo, Ronaldzie. Wstała, ignorując wspaniałe dania, które zaczęły się pojawiać na złotych półmiskach. Musiała jej poszukać.

                Hermiona siedziała na stopniach, w mało uczęszczanej klatce schodowej, prowadzącej do wieży Gryffindoru. Opierała czoło na przedramionach, którymi obejmowała ugięte kolana, i cicho pochlipywała. Nagle poczuła na ramieniu czyjąś rękę.
                - W porządku?
                Odwróciła się i zobaczyła drobną dziewczynkę. Ciężkie ciemnoblond włosy zakrywały jasne oczy i maskowały wąską twarzyczkę.
                - Tak. Dzięki, Rin. - Pociągnęła nosem.
                - Przykro ci było. - zauważyła koleżanka z pokoju, siadając obok na schodku. Jej gęsta czupryna pachniała lasem. - Ale jeśli będziesz się tak wymądrzać, ludzie zawsze będą widzieć w tobie kujona i nie polubią cię.
                Brązowooka gryfonka spojrzała zaskoczona.
                - Skąd ty...
                - Umiem patrzeć. - uśmiechnęła się blondynka. W tym momencie Hermiona znalazła ten szczegół, który zawsze jej nie pasował.
                - O... Oczy ci się świecą - drgnęła, gdy szare tęczówki utkwiły spojrzenie w jej własnych.
                - Tak. Trochę strasznie, nie?
                - Ale... jak?..
                Erine westchnęła. Super, zaczyna się...

                - Kiedyś ci powiem, ok? - spytała, podnosząc się. - A teraz chodźmy na obiad, zanim Weasley zje wszystko.
###############
Hej :)
Przepraszam, że znowu tyle to trwało. W związku z tym ogłaszam, że rozdziały będą się pojawiać mniej więcej co miesiąc. Mam nadzieję, że ten rozdział was nie rozczarował. Bardzo proszę o komentarz, chciałabym wiedzieć, ile osób mnie czyta.
I oczywiście, dedyk dla Ani J. ;)


_____________________
* wg książki "Cienie na księżycu" Zoe Marriott



niedziela, 3 listopada 2013

V : Jego córka

                Było około siódmej rano. Większość uczniów dopiero się budziła i przygotowywała do pierwszego dnia szkoły. Ale oczywiście były wyjątki. Erine postanowiła wstać wcześniej i zwiedzić zamek, nie natykając się na nikogo. Przez jedenaście lat swojego życia tylko kilka razy wychodziła poza dom i ogród, nie miała doświadczenia w kontaktach z ludźmi. Teraz mogła chodzić, gdzie chciała, i nikt się na nią nie gapił, zastanawiając, dlaczego jest taka inna, nikt nie widział, że jej oczy świecą...
                Przeszła obok kilku obrazów, uważając, żeby kroki skórzanych butów nie obudziły zaspanych postaci. Podeszła do okna, wychodzącego w stronę jeziora, i wychyliła się, patrząc na rozległe, zamkowe błonia. Uśmiechnęła się szeroko. Widok był przepiękny.

*

                Stół Gryffindoru powoli się zapełniał. Śniadanie dopiero się zaczęło i starsi uczniowie, których pierwszy dzień lekcji nie napawał zbytnią ekscytacją, woleli się wyspać. Grupka pierwszoroczniaków prowadziła rozmowę, którą zaczęli wieczorem. Seamus, blondyn z Irlandii, był półkrwi: tylko jego matka była czarownicą. Jego przyjaciel, Dean, nie miał pojęcia - wychowywał się bez ojca.
                - Neville, a ty? - spytała Parvati, uśmiechając się zachęcająco do zakłopotanego kolegi.
                - Ja... jestem czystej krwi - powiedział. - babcia się bała, że jestem charłakiem. Nie mam takiego talentu, jak mój tata... - Chłopcy uśmiechnęli się, przypominając sobie historyjkę, którą Neville opowiedział wieczorem, w związku z czym tylko dziewczyny zauważyły, jak posmutniał, mówiąc o ojcu.
                - Ron, ty też, prawda? - Weasleyowie byli słynni w Hogwarcie, więc chłopak tylko kiwnął głową, żując tosta.
                - Lavender, Parvati? - spytał Harry, bardzo zainteresowany tą rozmową.
                - Moi rodzice są czarodziejami, ale nie jesteśmy starą, czystokrwistą rodziną - odpowiedziała Parvati. - Lav tak samo, prawda, Lav? - dodała, szturchając zamyśloną przyjaciółkę.
                - Co... a, tak, jasne, Parvati. A ty, Erine? - Dziewczyna spojrzała na nią zaskoczona; nie spodziewała się, że weźmie udział w dyskusji. Szybko opuściła wzrok, odpowiadając ledwie słyszalnym głosem:
                - Czystej... jestem czystej krwi...
                - Co? - spytał zdziwiony Ron. - W Anglii od lat nie ma rodzin o takim nazwisku, jak twoje.
                - To nazwisko mojej mamy, jej rodzina pochodziła gdzieś z Węgier. - podniosła na chłopca jasnoszare oczy o dziwnym spojrzeniu. - Mój ojciec nazywa się... Friedricksen.
                Ron się zakrztusił. Gdy koledzy doprowadzali go do porządku, opiekunowie domów zaczęli rozdawać plany zajęć. Dobiegające ze wszystkich stron odgłosy zawodu, niezadowolenia i niedowierzania uniemożliwiły prowadzenie dalszej rozmowy. Harry'emu nadal jednak coś nie dawało spokoju.
                - Ron, o co chodziło? - spytał po śniadaniu, patrząc na oddalającą się jasną czuprynę. - Czemu tak zareagowałeś na nazwisko jej ojca?
                - Czemu?! No tak, skąd masz wiedzieć... Friedricksen jest geniuszem eliksirów, podobno chodził do szkoły ze Snapem. Kiedyś był magomedykiem, ale rzucił pracę w szpitalu, kiedy Sam-Wiesz-Kto zaczął go szukać. Słyszałem, że trochę sfiksował, jak zabili mu żonę, to było jakieś pół roku przed tym, jak ty... W każdym razie tata mi mówił, że ministerstwo miewało z nim problemy. Nie miałem pojęcia, że ma córkę...

*

                Jak on na nią popatrzył! Jeżeli ludzie tak reagują na nazwisko ojca, to jak zareagują na to, kim ona jest? Bała się, tak bardzo się bała... Erine siedziała na parapecie na jednym z pustym korytarzy, opierając głowę o  zimne kamienie. Chociaż... to nic nie zmienia, przecież nie jest swoim ojcem. Ten wniosek został podsumowany donośnym dźwiękiem szkolnego dzwonka. Chwyciła szkolną torbę i pobiegła. Po drodze sprawdziła plan lekcji. Transmutacja... tak daleko... Jej jasna skóra pobladła jeszcze bardziej, do odcienia śnieżnej bieli... McGonnagal ją zabije...
                Nie zabiła. Widocznie pierwszego dnia zajęć była wyjątkowo wyrozumiała.  Uczniowie zajmowali właśnie miejsca, gdy nauczycielka zeszła z katedry, by ich popędzić. Zajęło to chwilę i profesor chciała już zacząć lekcję, gdy przerwało jej skrzypnięcie otwieranych drzwi.
                -Przepraszam, pani profesor... szukałam klasy... pogubiłam się trochę, i...
                -Nieszkodzi, panno Volf. - odparła nauczycielka głosem o temperaturze koła podbiegunowego. - Usiądź.
Skulona bardziej niż zwykle dziewczynka dowlokła się do ostatniej ławki, gdzie spędziła resztę lekcji, bezskutecznie próbując zmienić wykałaczkę w szpilkę.

*

                Głośny dzwonek rozpoczął przerwę obiadową i tłum uczniów udał się do Wielkiej Sali. Erine nie była głodna, więc poszła na spacer po błoniach. Miała dużo czasu, posiłek dopiero się zaczynał.  Rozejrzała się po okolicy. To wszystko było takie magiczne... Przejrzała się w tafli jeziora, którą zaraz zmąciły macki wielkiej kałamarnicy. Chodziła tak rozglądając się, aż do krawędzi lasu. W lesie było tak ciemno, tak cicho, tak... Ktoś za nią stał. Poczuła rozszerzające się źrenice, gdy błyskawicznie odwróciła się do... psa. Wielkiego, czarnego, śliniącego się psa. Który zaczął szczekać. Erine zbladła. Pies wyczuwa zagrożenie. Ona była zagrożeniem według tego psa.
                - Nie szczekaj, Kieł. A ty odejdź od krawędzi lasu. Wam nie wolno tam wchodzić.
                Głos należał do Hagrida, gajowego, który dzień wcześniej przewoził pierwszą klasę przez jezioro. Zamknęła oczy i udało jej się zwęzić źrenice do normalnych rozmiarów.
                - Ja... ja już idę... - mówiła cicho, ale czemu dodatkowo zawsze musiała się jąkać jak Quirrell?!
                - Nie musisz. Możemy się przespacerować skrajem lasu. Jak będziesz ze mną, nikt się nie przyczepi.
                Skinęła głową z wdzięcznością. Ruszyli.
                - Ty jesteś córką Friedricksena, co? Tak się wczoraj chowałaś, że cię nie poznałem. Ale jak żem zobaczył te świecące oczy, to już wiedziałem. - Dziewczyna zdębiała. "Widział! Cholera, widział!" - Pan psor mi o tym powiedział, tak to bym się nie domyślił, że on to jednak zrobił.
                Wytrzeszczyła na niego oczy. Widział te durne, odblaskowe tęczówki, wie czy ona jest... i tak po prostu wziął ją na spacer?!
                - Co tak patrzysz? Nie takie rzeczy się już widziało. Ludzie sami robią ze sobą gorsze rzeczy.
                - Ale nie powie pan nikomu?
                - Nie. I żaden pan. Ale naprawdę mnie zdziwiło, że to zrobił. Byłem już gajowym, jak się tu uczył. Piekielnie zdolny, cholibka, ale strasznie był leniwy, robił dobrze tylko trudniejsze rzeczy. Ale był strasznie ambitny. Egzaminy zawsze zdawał świetnie. I cały rok latał za twoją mamą, cholibka, aż w końcu go zechciała. Był uparty, strasznie uparty. Tak sobie myślę, że może właśnie dlatego ci to zrobił, że po tym wszystkim został mu tylko upór... I był odpowiedzialny, nie zostawiłby cię tak po prostu, jakby nie musiał. Ale, ale, przerwa obiadowa się już kończy, zmykaj do zamku, Erica.
                Pożegnała się, nie zadając sobie trudu, by poprawić mężczyznę. Co za różnica, i tak wolała to imię. Ta rozmowa dodała jej trochę pewności siebie, ale równocześnie zrujnowała utrwalony przez ostatnie lata obraz ojca. Teraz nie wiedziała, czy powinna być uspokojona, zaniepokojona, czy wściekła.

*

                - Oczy jaszczurki zwinki przyspieszają dojrzewanie niektórych eliksirów. - Głos Snape'a rozchodził się po lochu niczym zapowiedź bolesnego końca. - Ich dodanie warunkuje wiele czynników, macie je wypisane w podręczniku. Natomiast krew tej jaszczurki... Wolf, możesz mi wyjaśnić, dlaczego nie robisz żadnych notatek? Myślisz, masz takiego ojca, to zjadłaś już wszystkie rozumy? Wyjaśnij swoim kolegom właściwości i zastosowania krwi jaszczurki.
                - Krew jaszczurki dodaje się do wielu trucizn, można nią na przykład zastąpić ciemiernik w wywarze żywej śmierci, jeśli któś potrafi dobrać odpowiednie proporcje. Jednak ma też szerokie zastosowanie w leczeniu. Dodana do wyciągu z kory żywotnika, odwraca ścinanie się białek, między innymi przy usuwaniu poparzeń. Dodana po zagotowaniu do eliksiru wspomagającego odrastanie kości działa znieczulająco. Dodanie trzech kropli do eliksiru na porost włosów zmienia jego działanie na marny eliksir na katar. - Wyrecytowała płynnie, stojąc w swojej ławce i patrząc w podłogę jakiś centymetr od krawędzi. Snape wyglądał, jakby miał dostać ataku epilepsji.
                - Pięć punktów dla Gryffindoru - wycedził jak najgorszą klątwę. - Na następne zajęcia napiszecie trzy stopy pergaminu o właściwościach wilczego łyka. Możecie wychodzić.

                Erine uśmiechnęła się z satysfakcją, ignorując zdziwione spojrzenia kolegów. Widocznie jednak wystarczyło być córką Friedricksena, by wkurzyć Snape'a.

##################################
Hej :)
Wiem, że poprzedni rozdział był strasznie dawno, ale pisanie tego zajęło mi bardzo dużo czasu.
Mam nadzieję, że było warto :)