poniedziałek, 3 listopada 2014

X: Nie jestem sama

       Od pół godziny chodziła po korytarzu, nie mogąc się zdecydować, by wejść. Drzwi gabinetu profesor McGonnagal wydawały się przeszkodą nie do pokonania. 
Nie, jednak nie. Dziewczynka odwróciła się i ruszyła w stronę wieży. 
 - Co panienka tu robi, panno Volf? Uczniowie powinni o tej porze być już w pokojach wspólnych.
Rin przełknęła ślinę. 
 - Ja... już... właśnie wracam, panie profesorze. - wyjąkała, usiłując uniknąć przenikliwego spojrzenia dyrektora. 
 - O czym chciałaś porozmawiać z profesor McGonnagal?
Spojrzała na niego zaskoczona.
 - Jak... ja nie... Skąd pan wiedział, że chciałam... Mam problem... ze sobą. - wyszeptała na koniec.
 - W takim razie, może ja mógłbym ci pomóc? Porozmawiajmy tutaj. - zaproponował profesor, z dobrodusznym uśmiechem otwierając drzwi nieużywanej klasy. Pomieszczenie okazało się zakurzone i pełne pajęczyn. Przypominało zapomniany składzik. - Albo może lepiej tu. - Rozbawiony Dumbledore wszedł do następnej klasy, która na szczęście była wysprzątana. 
       Czarodziej machnął różdżką, wyczarowując dwa bordowe fotele po środku pomieszczenia. 
 - Co się dzieje, Erico? - zapytał z troską w głosie, siadając. - Możesz mi zaufa, naprawdę.
 - Panie profesorze, dzisiaj ktoś powiedział mi takie rzeczy, że... Pogubiłam się i muszę zadać parę pytań. - dokończyła szeptem, patrząc na swoje dłonie. To było trudniejsze, niż myślała. 
 - Och, nie przejmowałbym się tak panem Malfoyem. Jednak uważam, że trochę wyjaśnień ci się przyda. Przynajmniej tyle, ile ja mogę ci powiedzieć. 
       Jego błękitne oczy spojrzały smutno znad okularów. Oparł się wygodnie, czekając na pierwsze pytanie. Rin zerknęła na niego niepewnie, świecąc oczami w ciemnej klasie.
 - Czemu pan tak do mnie mówi? Erica. Pan, pan Ollivander i Hagrid. Przecież już nie mam tak na imię. - wyrzuciła z siebie. Było to pierwsze pytanie, na które starczyło jej odwagi. Dyrektor uniósł lekko brwi, A Rin zarumieniła się, wyrzucając sobie w duchu, że marnuje jego czas na takie banały. 
 - Och, nie wstydź się, przecież obiecałem ci opowiedzieć tyle, ile mogę, o wszystkim, co cię dręczy. - westchnął lekko. - Jak na pewno wiesz, twoi rodzice poznali się w tej szkole. Catherine, rok niżej od twojego ojca, była bardzo popularna w swoim domu. Była prawdziwą dumną, czystokrwistą czarownicą, ale nie wywyższała się, była po prostu słodka, miła i pomocna dla każdego. Jednocześnie dumna i skromna, i bylo w niej coś takiego, że że nie dało się jej nie lubić. Kiedyś zaopiekowała się małą puchonką, miała na imię Erica.
 - E-erica? - dziewczyna powtórzyła głucho.
 - Tak. Twoja matka już postanowiła tak nazwać swoją córkę, i jak wiesz, urodziłaś się właśnie pod tym imieniem.
 -I z nazwiskiem ojca. - przerwała z goryczą. To, że musiała nosić nazwisko matki, bolało ją prawie tak, jakby ojciec się jej wyrzekł. -Czy myśli pan... że zmienił je tylko po to, żeby pasowało... do tego - położyła dłoń na lewym rękawie, tam gdzie ukrywał straszne blizny. Wolferine... brzmi okropnie podobnie.
 - To oczywiście możliwe, biorąc pod uwagę jego stan psychiczny w tamtym okresie. Ale osobiście uważam, że chodziło o coś innego. On... naprawdę kochał twoją matkę. Jej strata była ciosem, którego nie wytrzymał. Myślę, że po prostu chciał zatrzymać przy sobie jej cząstkę.
 - Nie rozumiem...
 - Widzisz, miała na imię Catherine, ale wszyscy nazywali ją Cath.
 - Więc pan uważa, ze dał mi jej nazwisko i pół jej imienia... żeby ją przy sobie zatrzymać?! To nie ma sensu... - pokręciła głową.
 - Jesteś do niej bardzo podobna. Zawsze byłaś.
 - Naprawdę jestem? Bo nawet nie wiem, jak ona wyglądała. Nic o niej nie wiem...
 -Tego, niestety, będziesz musiała dowiedzie się sama.
Spojrzała na niego z zaskoczeniem, ale zanim zdążyła choćby otworzyć usta, odezwał się zmienionym głosem.
 - On chciał cienie chronić, Erico.
 - Przed czym, przed kim?!
 - Miałaś jeszcze inne pytania, prawda? Nie możemy przecież siedzieć tu całą noc.
       Uśmiechnął się dobrotliwie, powstrzymała więc pytania, które cisnęły jej się na usta i wróciła do tych, które nie dawały jej spokoju wcześniej.
 - Dlaczego... on mi to zrobił? Jak mógł... zmienić własne dziecko w potwora?
 - Myślałem, że panowie Weasley wystarczająco dobitnie ci wyjaśnili, ze nim nie jesteś. - zmarszczył brwi. - A wracając do tego... na razie nie powiem ci zbyt wiele. Na początku planował przeprowadzić ten eksperyment na ochotniku, lub chętniej na zwierzęciu, któremu nie mogło to bardzo zaszkodzić. Jednak dla twojej mamy było to absolutnie nie do przyjęcia, więc kiedy nie mogła go przekonać, a on snuł coraz śmielsze plany, odeszła. Wtedy już wiedziała, że będzie miała dziecko. Po jej śmierci bardzo potrzebował czegoś, co go oderwie od bólu.  Kiedy się opanował i zrozumiał, co zrobił, było za późno, więc brnął dalej, łamiąc sobie serce i tracąc zdrowy rozsądek.
         Mogła tylko siedzieć i patrzeć z niedowierzaniem. Nie umiała się wściekać, że mu nie wystarczyła jako pociecha, za to, co jej zrobił i że ją później zostawił. Było jej tylko żal. Zwyczajnie żal zniszczonego człowieka.
Otrząsnęła się z tego uczucia.
 - Ale dlaczego mnie zostawił? I gdzie on jest?
 - Szukamy go. Ale on miał wrócić do ciebie, nigdy nie zostawiłby cię na tak długo, gdyby wszystko było w porządku.
Hagrid powiedział jej to samo.
 - To czemu nie wziął mnie ze sobą? Wstydził się mnie? - spróbowała uśmiechnąć się drwiąco, ale niezbyt jej się udało.
 - A dlaczego przez te wszystkie lata trzymał cię w domu? Cóż, możemy się tylko domyślać, ale mnie się wydaje, że nie chciał cię narażać na niechęć ludzi. Możesz mi nie wierzyć, ale on naprawdę się o ciebie troszczył. Tak jak umiał...
        Dyrektor podniósł się z fotela. Erine automatycznie się zerwała, a czarodziej machnął różdżką i oba meble znikły.
 - W tej szkole są ludzie, którym możesz zaufać, pamiętaj o tym. A teraz pora spać. Ach, gdybyś spotkała pana Filcha, powiedz mu, że masz moje pozwolenie, by wraca do dormitorium o tak późnej porze.
Profesor uśmiechnął się do niej kącikiem ust i skinął jej głową, opuszczając salę, pozostawiając za sobą dziewczynkę z jeszcze większym mętlikiem w głowie.

*

Z dormitorium dziewcząt pierwszego roku na szczycie wieży Gryffindoru, mimo niezbyt wczesnej pory, dochodziły strzępki rozmów i tłumione chichoty. Erine stała chwilę pod drzwiami, zastanawiając się, jak zrobić to, co postanowiła. W końcu zdecydowała, że po prostu wejdzie i to powie, bez planu i przygotowań, tak jak wcześniej Fredowi i George'owi. No, prawie tak samo. Uśmiechnęła się lekko do siebie. Kto by pomyślał, że za każdym razem będzie łatwiej.
Nacisnęła klamkę i zamrugała powiekami, czując, jak źrenice zwężają jej się pod wpływem jasnych lamp. Wzięła głęboki oddech, zanim koleżanki zdążyły ją zasypać potokiem nowinek.
 - Hermiono - zaczęła. - obiecałam ci, że kiedyś ci wyjaśnię... to, co widziałaś. Wszystkie zasługujecie, by znać prawdę. - W głuchej ciszy przeszła kilka kroków i usiadła na skraju swojego łóżka. 
 - Prawdę o mnie. Całą.

*

        Obudziło ją przeraźliwe zimno. Otworzyła oczy. Leżała w swoim łóżku w sypialni gryfonek, ale zasłonki nie były zaciągnięte. Dzięki temu, pomimo panującej ciemności, udało jej się wypatrzyć wskazówki budzika. Wpół do siódmej. Wyjątkowo późno się obudziła. Zazwyczaj o tej porze wychodziła na mały spacer, kompletnie ubrana, jako tako uczesana, zostawiając za sobą spakowaną torbę na zaścielonym łóżku. Dzisiaj jednak postanowiła nigdzie się nie ruszać. Znowu zadrżała.
       Był środek grudnia, więc poranny mróz przenikał do szpiku kości, a do wschodu słońca pozostało jakieś czterdzieści minut. Potarła ramiona, pokryte gęsią skórką, powstrzymując potężne ziewnięcie. Prawie połowę nocy spędziła, usiłując przekonać bliźniaków do zrezygnowania z niektórych zaplanowanych, świątecznych dowcipów. Kiedy udało jej się wyperswadować im przemalowanie futerka pani Norris na zielono i obwieszenie jej bombkami (nie żeby nie chciała tego zobaczyć, ale władze szkolne raczej nie podzielały ich poczucia humoru), była tak zmęczona, że po prostu wysupłała się ze szlafroka i rzuciła na łóżko, natychmiast zasypiając.
     Przebrała się, i drżąc z zimna oraz przeklinając klimat przetrząsnęła szafkę nocną w poszukiwaniu grzebienia. Podeszła do okna. Lubiła patrzeć na zamkowe błonia i chciała przyjrzeć im się w zimowej scenerii. Szyba była do połowy zasypana, więc wspięła się na palce i z trudem dojrzała pokrytą białym puchem chatkę gajowego. Ciepłe światło w jej oknach i bezustannie prószący śnieg przypomniały jej szklaną kulkę, którą wielki temu ojciec stawiał w święta na kominku w jej pokoju. Dreszcz, który ją przeszedł tym razem nie miał nic wspólnego z niską temperaturą.
Został tylko tydzień do przerwy świątecznej. Gdzie ona ma się podziać, skoro po ojcu nadal ani śladu?
         Usiadła ciężko na łóżku, złamana wizją opustoszałego, zimnego domu. Jakoś przetrwała w nim wiosną, ale nie umiała sobie wyobrazić spędzenia tam świąt, samej. Wbiła pusty wzrok przed siebie i nieświadomie uroniła łezkę, która powoli zostawiała wilgotny ślad na jej bladym policzku. Nie zdołała jej jeszcze całkiem zetrzeć, kiedy rozchyliła się kotara sąsiedniego łóżka.
 - Płakałaś, Rin? - spytała Hermiona, przysiadając obok niej. Erine przejechała łokciem po twarzy, usuwając wszelkie dowody na chwilę słabości.
 - Nie, tylko... przypomniałam sobie, że niedługo gwiazdka, i że wszystkie tak się cieszyłyście, że spędzacie je z rodziną. A... ja nie mam gdzie iść, ojciec zostawił mnie całkiem samą... Nie chcę tam sama siedzieć i...
 - Przecież możesz zostać w szkole. - Hermiona uśmiechnęła się krzepiąco. - Całkiem sporo ludzi tu zostaje. Harry też nie ma zamiaru wracać do wuja i ciotki.
 - W szkole na całe święta? No nie wiem... Ale lepsze to, niż pusty dom. Do kiedy muszę zgłosić, że zostaję?
 - Nie jestem pewna, po prostu idź do profesor McGonnagal, kiedy się zdecydujesz. Jeśli chcesz, mogę zapytać, czy ktoś wie, do kiedy trzeba.
 - Dzięki. - Rin uśmiechnęła się do koleżanki, która wstała i zaczęła się szykować. Tymczasem Parvati też się obudziła i ziewając zajęła miejsce zwolnione przez Hermionę.
 - Płakałaś, Rinnie? - spojrzała badawczo na wilgotne rzęsy dziewczyny.
 - Nie... to znaczy, już wszystko w porządku. Po prostu chyba zostanę na święta w zamku.
 - Oo, podobno jest świetnie! Też bym została, ale Padma i ja musimy wrócić do domu.
 - Przynajmniej masz do czego wracać. - wyszeptała Erine. Parvati pocieszająco położyła jej rękę na ramieniu, a blondynka delikatnie się uśmiechnęła. Poczuła się o wiele lepiej. W ogóle było lżej, odkąd mogła zacząć się swobodnie zachowywać przy swoich współlokatorkach. Nawet, jeśli Lavender... potrzebuje trochę więcej czasu.
 - Parvati, będziesz czekać, aż Lavender się obudzi, prawda? - spytała Hermiona, już wyszykowana. - To my już zejdziemy i poczekamy na chłopaków.
Pożegnały się (chociaż za chwilę się zobaczą na śniadaniu!), a w Pokoju Wspólnym obie rozeszły się do swoich przyjaciół.

*

 - Wy jesteście naprawdę stuknięci. - to było wszystko co Rin zdołała z siebie wydusić, kiedy zaczarowane przez bliźniaków śnieżne kule uniosły się z ziemi i, nabierając prędkości, ruszyły w stronę profesora Quirella, zaciekle bębniąc w jego turban. 
 - Teraz serio przesadziliście! - podniosła głos, by zagłuszyć rozpaczliwe krzyki nauczyciela. - Fred, jak ktoś się dowie, że to wy, to do ferii nie darują wam szlabanu...
 - Myślę, że do jutrzejszego wieczora wystarczy. I proszę zejść z murka, panno Volf. - Rinnie kuliła się na balustradzie, oddzielającej  dziedziniec od łączącym się z nim korytarzem, licząc, że dach zapewni jej chociaż trochę ciepła. Stojąc przed zirytowaną nauczycielką drżała bardziej ze stresu niż z zimna. Mimo wszystko zawsze lepiej...
 - Panowie Weasley, myślę, że dwudniowy szlaban wybije wam z głów podobne pomysły. - wycedziła profesor McGonnagal, wybawiając kolegę z opresji machnięciem różdżki. - Po ostatniej lekcji proszę do mojego gabinetu. Do tej pory uzgodnię z panem Filchem, co będziecie robić. Gryffindor traci 10 punktów.
Odeszła, sztywno wyprostowana.
 - Ona chyba naprawdę połknęła jakiś kij w dzieciństwie. - odezwał się George donośnym szeptem. - Nie wiem jak wy, ale ja porządnie zgłodniałem.


 - Serio, wy też zostajecie? - z radości prawie zakrztusiła się pieczenią.
 - Rodzice jadą z Ginny w odwiedziny do naszego starszego brata, więc mamy szanse zapisać tegoroczną gwiazdkę w historii szkoły. Czekaj, jak to też? - rude brwi podjechały do góry.
 - No, raczej nikt na mnie nie czeka z choinką... - zdobyła się na krzywy uśmiech.
 - Czyli zostajesz! - ucieszył się Fred. Jego wrzask przyciągnął do nich Lee Jordana. Cokolwiek bliźniacy zdradzili mu o Erine, przyjął to ze stoickim spokojem. I chociaż Rin nadal czuła pewien dyskomfort, niepewna, ile chłopak naprawdę rozumie, wtajemniczenie go znacznie poprawiło ich relacje.
 - Dno. Babcia w życiu się nie zgodzi, żebym opuścił jej gwiazdkowe przyjecie. Jeśli zginę tam z nudów, powiedzcie Filchowi, że go nie kocham. - powiedział zrezygnowanym tonem, machając przyjaciołom gęsto zapisanym kawałkiem pergaminu. - Rinnie, mam nadzieję, że chociaż ty zostaniesz z Weasleyami na placu boju.
 - Zostaję. - odpowiedziała Rin, delikatnie marszcząc nos na zdrobnienie, które Lee przejął od bliźniaków równie naturalnie, jak jej koleżanki z pokoju. I naprawdę zaczynała to lubić.
 - I wiesz co, Rinnie? - spytał Fred, nachylając się do dziewczynki.
 - Zrobimy wszystkie te rzeczy, które planowaliśmy, a ty mówiłaś, że są głupie! - dodał George z uśmiechem godnym Irytka. - I ty nam w tym pomożesz...
 - A ty tego nie zobaczysz! - szczerząc zęby krzyknęli do Jordana, który spojrzał na nich spode łba, przeżuwając frytki.
 - Czarno widzę te święta... - szepnęła Rin do swojego obiadu.


       Pierwszym co rzuciło jej się w oczy, gdy po skończonych lekcjach wróciła do Pokoju Wspólnego, była biała karta przyszpilona po środku tablicy ogłoszeń. Kiedy podeszła bliżej, okazało się, że była to lista uczniów, zostających w zamku na ferie świąteczne. Było na niej tylko kilka osób, oprócz Harry'ego i czwórki Weasleyów. Niepewnie wyjęła pióro i drżącą ręką dopisała swoje nazwisko. Potem ruszyła do swojego pokoju, uśmiechając się promiennie. Nie mogła się doczekać tych wszystkich choinek.


*

        Chyba nigdy, w całym swoim życiu, Erine nie spała tak długo. Zimowe słońce wschodziło, a jego szkarłatne promienie tańczyły w jej włosach. Delikatnie przewróciła się na bok, i gwałtownie usiadła, kiedy światło padło prosto na jej zamknięte powieki. Zamrugała przerażona, pewna że się spóźniła, próbując zorientować się, która może być godzina, aż wreszcie zorientowała się, że jest Boże Narodzenie i nigdzie nie musi się spieszyć. Przeciągnęła się leniwie, a jej wzrok padł na mały stosik paczek u stóp łóżka. Uśmiechnęła się promiennie, zeskakując z materaca. Prezenty!
          Cieszyła się prawie jak małe dziecko, rozrywając pakunki i rozrzucając papier po całym pustym dormitorium. Od bliźniaków dostała paczkę czekoladowych żab. W następnej paczce znajdował się pakiet słodyczy od Lee Jordana. Była lekko zaskoczona, ale ucieszyła się z tego dowodu sympatii i akceptacji. Roześmiała się cicho, widząc kolorowe, wełniane rękawiczki i szalik od Parvati i Hermiony. Tyle razy mówiły, że robi im się zimno, kiedy na nią patrzą...
           Westchnęła, z wahaniem zabierając się za rozpakowywanie sporego pudła. Nie była pewna, czego się spodziewać po prezencie od wuja, który z jednej strony dawał jej do zrozumienia, że się dla niego liczy, a z drugiej pokłócił się z jej ojcem odbierając jedyną wówczas osobę, która potrafiła ją zrozumieć. I zawsze była dla niego nie sobą, a tylko córką ukochanej, straconej siostry. Więc co takiego mógł jej przysłać tym razem?
           Niepewnie odchyliła wieko i zerknęła do środka, a potem z ulgą odrzuciła je na bok. Tym razem nie była to żadna z rzeczy, które "spodobałyby się Catherine", tylko para zimowych butów. Wyglądały na ciepłe, wykonane z brązowej skóry i wyłożone wełną, sznurowane, z cholewką wywijaną nad kostką. W lekkich, zamszowych botkach powoli odmarzały jej palce, więc natychmiast zmieniła buty. Pasowały idealnie i były dokładnie tak miękkie i ciepłe, jak wyglądały. Teraz już napełniona entuzjazmem penetrowała resztę zawartości kartonu. Rzuciła na łóżko paczkę bułgarskich ciastek, którymi postanowiła nakarmić bliźniaków i zamarła, wpatrując się w fotografię na dnie pudła. 
          Wyjęła ją i oglądała trzymając kurczowo, jakby bała się, że ktoś ją zabierze. Zdjęcie przedstawiało jej ojca, młodszego i o wiele... pogodniejszego, niż kiedykolwiek. Ubrany w odświętną szatę obejmował drobną, czarnowłosą dziewczynę w białej sukni. Miała piękne, czarne oczy okolone długimi rzęsami.
Moment, moment... Przecież jej oczy miały taki kształt. Przejechała ręką po policzku. Tamta dziewczyna miała jej twarz!
           Nagle uświadomiła sobie to, czego powinna domyślić się od razu, i ta świadomość uderzyła ją tak, że zdjęcie wypadło jej z zaciśniętej dłoni. Ta dziewczyna była jej matką. Porwała z ziemi upuszczone zdjęcie ślubne rodziców, chciwie chłonąc każdy szczegół. Młoda para, uwieczniona na skrawku papieru, uśmiechała się promiennie i machała do niej rękami. Nigdy, przez całe swoje życie nie widziała ojca tak szczęśliwego. A matka uśmiechała się dokładnie tak samo jak ona. Nikt nie przesadzał mówiąc, jak bardzo ją przypomina. Odłożyła fotografię na szafkę ostrożnie jak kruchą relikwię i otarła łzy, które nie wiadomo skąd wzięły się na jej policzkach.
         Żeby opanować nagłe wzruszenie i palące poczucie straty, wzięła do rąk ostatnią paczkę. Była spora, bezkształtna i opakowana papierem tak beznadziejnie, że nie pozostawiała wątpliwości kto ją przysłał. Z rozerwanego opakowanie wypadł lekko znoszony czarny kożuch z przyczepionym bilecikiem. 

O co zakład, że cały czas marzniesz, Rickie?

-pytało dobrze znajome pismo, a Erine nie mogła się nie uśmiechnąć.
 - Och, Iwan - szepnęła. - Ratujesz mi życie.
         Większość dziewczyn kręciłaby nosem na znoszone ubranie, ale nie Rin. Po pierwsze, zgadł, że zamarza w cienkim płaszczyku, na który jeszcze jej starczyło zostawionych przez ojca pieniędzy. Po drugie, przysłał jej prezent od siebie, zapewne nawet nie pytając rodziców o zdanie. Po trzecie, nowy kożuch na bułgarskie mrozy byłby zdecydowanie za ciepły na brytyjską zimę. 
Przyglądając się okryciu, zauważyła kopertę wystającą z lewej kieszeni. Zważyła list w dłoni i odłożyła go na szafkę nocną, decydując przeczytać go wieczorem i w odpowiedzi opisać wszystkie wrażenie dzisiejszego dnia. Na samą myśl o wszystkim, co jeszcze dziś ją czeka, rzuciła płaszcz na łóżko, błyskawicznie się ubrała i wybiegła, pozostawiając w opustoszałej sypialni prawdziwe pobojowisko.

         W Sali Wejściowej musiała uskoczyć w bok, by uniknąć zdeptania kilku białych myszek i stratowania przez goniącą je kotkę woźnego. Przez chwilę ze zdziwieniem patrzyła w korytarz, w którym zniknęły zwierzęta. Wzruszyła ramionami i ruszyła dalej. Zatrzymała się w progu Wielkiej Sali z zapartym tchem. Nigdy nie widziała tak pięknych dekoracji, zwłaszcza, że w ostatnich latach te w jej domu stawały się coraz bardziej ascetyczne. 
           Wzdłuż ścian stało kilkanaście potężnych choinek z połyskującymi złotem bombkami i prawdziwymi soplami, zewsząd zwieszały się gałązki jemioły i ostokrzewu, a na suto zastawionym stole (ze względu na liczbę pozostałych w zamku osób wystarczył jeden owalny) piętrzyły się magiczne cukierki-niespodzianki. 
Z daleka było słychać śmiech Freda i George'a, siedzących obok czerwonego ze złości Percy'ego, który demonstracyjnie odwrócił się do nich plecami i podjął rozmowę z Ronem i Harrym. Cała piątka miała na sobie ciepłe, ręcznie wykonane swetry i Erine poczuła ukłucie zazdrości. Jej nikt nie zrobi takiego swetra, no, chyba, że zmusi Iwana żeby nauczył się robić na drutach. Kiedy spróbowała sobie to wyobrazić, na jej twarz wypłynął szeroki uśmiech, którego nawet nie próbowała ukryć, kiedy siadała na miejscu, które bliźniacy zrobili jej obok siebie, prawie przewracając krzesło brata i powodując lawinę wyrzekań Percy'ego.
 - Cześć Gred, cześć, Forge. - przywitała się, patrząc z kpiącym uśmieszkiem na ich pomieszane swetry z inicjałami. Zawsze śmieszyły ją kłopoty, jakie wszyscy mieli z rozróżnieniem bliźniaków. Chociaż - pomyślała, patrząc na ich identyczne uśmiechy, to mogła być po prostu sprawa intuicji.
 - Cześć, Rinnie! - Przewróciła teatralnie oczami, w których błyszczały jednak wesołe iskierki. - Jak tam prezenty?
 - Świetnie! Dostałam tyle ciepłych rzeczy, że wreszcie nie będę marzła.
Bracia spojrzeli po sobie z uniesionymi brwiami.
 - Nie no, dużo jej nie trzeba...
 - Cieszmy się z małych rzeczy.
 - Och, dajcie spokój... - spojrzała z politowaniem na chichoczących rudzielców. - Mam też trochę słodyczy! Chciałam na was przetestować, czy da się jeść ciastka z Bułgarii... Zgadzacie się zostać królikami doświadczalnymi? - uśmiechnęła się słodko, błyskając białymi zębami.
 - Z najwyższą przyjemnością! - odparł George, garbiąc się w parodii ukłonu. Uśmiechnęła się i przeniosła swoją uwagę na górę pyszności, którą w czasie rozmowy Fred umieścił na jej talerzu. Było jej głupio, że nie powiedziała im o zdjęciu, ale to było zbyt świeże, zbyt intymne. Nie chciała już mieć przed nimi tajemnic, zwłaszcza tak błahych, ale wolała pokazać im swoją mamę dopiero wtedy, kiedy będzie mogła o niej opowiedzieć. Kiedy sama poczuje, że ją zna.
        Nagle zobaczyło coś, co odwróciło jej uwagę od rozmyślań i świątecznego puddingu.
 - Co właściwie profesor Dumbledore ma na głowie?! - wykrztusiła, niemal dławiąc się potrawą.
 - Nie pytaj. - doradził George, starając się nie wybuchnąć śmiechem na minę przyjaciółki patrzącej na kolorowe, kwieciste i bezkształtne nakrycie głowy dyrektora. Zerknął na brata i obaj wyciągnęli ku dziewczynce po cukierku-niespodziance.
 - Gotowa?
Uśmiechnęła się w odpowiedzi, ciągnąc za oba końce.

*

        Wieczorem, po pełnym wrażeń dniu, pożegnała się z przyjaciółmi i wróciła do pustego dormitorium. No, może nie całkiem pustego. Na posadzce nadal walały się jej rzeczy, a na nocnej szafce, obok fotografii i koperty piętrzyły się skarby z magicznych niespodzianek: talia kart (którymi bliźniacy jeszcze przed obiadem nauczyli ją grać w eksplodującego durnia), cukrowe pióro, które można ssać podczas pisania, zmieniające kolor spinki do włosów ("A po co mi to, Fred?" "Weź, są ładne!"), dowcipny kałamarz, plujący atramentem na każdego, kto nie zapyta grzecznie, czy może zamoczyć pióro, dmuchawka na papierowe kulki i harmonijka ustna. Ładny czarny instrument leżał trochę z boku na kawałku papieru. Rano Rin go zapakuje i razem z listem wyśle do kuzyna w prezencie. W prawdzie nie było to dużo, ale Iwan uwielbiał muzykę. 
             Tymczasem rozerwała kopertę i siadła na łóżku, spychając do kufra część zajmujących je przedmiotów.

Rickie,
mam nadzieję, że będzie ci ciepło w tej kurtce, ale innej nie mogłem znaleźć.
Tak poza tym, mam nadzieję, że u Ciebie wszystko w porządku. 
U mnie, na szczęście, nie jest gorzej niż zawsze. W szkole bywa ciężko, ale ogólnie narzekam.
Co w domu? Matka jest ostatnio jakaś cieplejsza, a ojciec... sama wiesz, jaki jest. 
Ogólnie u mnie nic specjalnego. A co u Ciebie? Jak pierwszy semestr w szkole? Nikt cię nie przejrzał?
A co u wujka? O Merlinie, nie widziałem Was tyle czasu, musisz mi wszystko napisać!
Czekam na odpowiedź!
Uściski, 
Iwan

Mimo, że cały list wywołał w niej uczucie ciepła, czytając pytanie o swojego ojca, poczuła się jakby ktoś wepchnął jej do żołądka bryłę lodu. Zapomniała, że ani kuzyn, ani prawdopodobnie reszta rodzina nic nie wie o jego zniknięciu. Otrząsnęła się i wyciągnęła na materacu, wyginając się do wieka kufra, na którym rozłożyła kawałek pergaminu. Uśmiechając się, poprosiła swój nowy kałamarz o odrobinę atramentu i naskrobała odpowiedź. 

Kochany Iwanie,
nawet nie wiesz, jak się cieszę, że Cię mam!  Wszystko jest wspaniałe, dziękuję Wam wszystkim, a szczególnie Tobie. 
W szkole jest wspaniale. Przydzielono mnie do Gryffindoru, tego domu, w którym byli moi rodzice. Z nauką jakoś sobie radzę, ale nauczyciel eliksirów mnie nie znosi (miał wątpliwą przyjemność bycia w klasie z moim ojcem). 
Kilka osób już wie,  czym  jaka jestem. Zaczynali się domyślać, ale mogłam zaufać im na tyle, żeby powiedzieć im prawdę. I nie odrzucili mnie! Tylko jedna z moich współlokatorek potrzebuje jeszcze czasu, żeby to przetrawić.
Ale, jak widzisz, mam przyjaciół! Nie jestem sama, to cudowne!
Najlepsi są bliźniacy, Fred i George Weasley. Musisz ich kiedyś poznać. Oni pierwsi się dowiedzieli.
Są dla mnie jak bracia, prawie, jak Ty...
Ich brat chyba coś podejrzewa, nie przepada za mną. Ale pomógł mi, kiedy jeden Ślizgon się do mnie przyczepił. Gryfoni zawsze trzymają się razem.
Pytałeś o tatę. Zupełnie zapomniałam, że Wy nic nie wiecie.
Na wiosnę gdzieś wyjechał, miał wrócić po trzech miesiącach, ale do dzisiaj nie ma po nim śladu. Na szczęście mogłam zostać w szkole na święta.  Nie wiedziałam, że mogę za nim tak tęsknić. 
Ale w końcu nauczyłam się latać, wiesz?
Tu, w Hogwarcie, prawie wszyscy mówią do mnie Erine, ale na szczęście chłopaki wymyślili do tego zdrobnienie, więc większość kolegów nazywa mnie Rin. Oni mówią na mnie Rinnie, a to jest naprawdę najlepsze z wszystkiego, na co wpadli.
Mam nadzieję, że Cię nie zanudziłam i że nie pogubisz się w tym chaosie.
Pisz do mnie częściej!
Ściskam Cię mocno, braciszku.
 Rickie  
 Rinnie 
 Rin (a mów do mnie, jak chcesz).
PS: W paczce jest prezent dla Ciebie. To nie dużo, ale mam nadzieję, że Ci się spodoba, zawsze chciałeś taką mieć, jak byliśmy mali. 

Podniosła się z niewygodnej pozycji i zwinęła w rulon. Zaadresowała go i zapieczętowała, po czym opakowała organki i przywiązała list do paczuszki. Przebrała się w piżamę i wskoczyła pod prześcieradła, nie przejmując się panującym w sypialni bałaganem. Ostatni raz spojrzała na uśmiechniętą twarz matki i zasnęła.


#############
Wreszcie jest!
Strasznie was przepraszam, że tyle to trwało, ale ten rozdział okropnie mi się nie podoba.
Strasznie mnie demotywował, i przerabiałam niemal każdy fragment, przepisując go z zeszytu,
więc trwało to tyle czasu, a skończyłam go już w wakacje.
Przepisując, postanowiłam napisać krótki rozdział o gwiazdkowych wyczynach Rin i bliźniaków,
spodziewajcie się go przed grudniem. Następny prawdziwy rozdział może się nie pojawić przed Nowym Rokiem, bo chcę na spokojnie nadrobić zaległości na Waszych blogach i bez stresu napisać nową notkę,
a szkoła daje mi nieźle popalić. Dam znać, jak mi idzie, i kiedy można się spodziewać publikacji.
Pozdrawiam i dziękuję, ze jeszcze jesteście!
PS Pół rozdziału nie jest sprawdzone, jeśli znajdziecie błędy, napiszcie, poprawię! Z góry dziękuję.
Jak zwykle Wiecznie Spóźniona Erica


środa, 25 czerwca 2014

IX: Później będzie łatwiej...

           Erine otworzyła swoje szare, wilcze oczy i przeciągnęła się. Przez chwilę kontemplowała baldachim, okrywający jej łóżko, zastanawiając się, czy wydarzenia tej nocy nie były tylko snem. Kiedy stwierdziła, że nie, ogarnęły ją wątpliwości: czy przez ostatnie parę godzin bliźniacy nie zmienili zdania na jej temat i nie zerwą przyjaźni. Był tylko jeden sposób, by się o tym przekonać.
           Usiadła, przygładzając burzę włosów, sterczących w każdym możliwym kierunku (pod wpływem leśnego powietrza napuszyły się, jeszcze bardziej zwiększając objętość). Odsunęła kotarę, wstając. Przeciągnęła się, wyginając do tyłu, aż coś chrupnęło w jej kręgosłupie. Nie zważając na to, że była dopiero szósta rano - sprawdziła godzinę na budziku Lavender, który nigdy nikogo nie budził, za to perfekcyjnie wskazywał czas - ubrała się w kompletny uczniowski mundurek: białą koszulę z kołnierzykiem, krawat w barwach domu i czarną, prostą szatę. Dała sobie spokój z czesaniem, gdy po kilku minutach nie udało jej się zlokalizować zęba, który jej grzebień stracił w gąszczy jej włosów.
        Nigdzie nie mogła znaleźć butów. Zajrzała pod szafkę nocną i wieko kufra, ale zauważyła je dopiero, kiedy schyliła się pod łóżko. Uśmiechała się, wciągając je na stopy. Wykonane z ciemnobrązowego zamszu, z wąskimi przodami i szerokimi cholewkami tuż nad kostkę, na delikatnym podwyższeniu, były jej ulubionym obuwiem, nosiła je niezależnie od pogody. Były zrobione na wzór botków jej matki, jedynej rzeczy należącej do niej, jaką kiedykolwiek znalazła w domu; jej pokój był zamknięty na cztery spusty, a buty wygrzebała kilka lat wcześniej z szafki w przedsionku. Ich kopię ojciec podarował jej na ostatnie święta.
           Westchnęła i po cichu wyszła z pokoju. W salonie nie było żywej duszy, więc zamiast czekać na Freda i George'a, postanowiła się przejść. Starając się stawiać jak najcichsze kroki, zeszła na parter, ale wrota okazały się zamknięte. Wróciła więc do tajnego wyjścia, którego użyli w nocy. Zbiegła po stromych stopniach, modląc się, by po drodze nie natknąć się na Filcha.
           Odetchnęła głęboko, gdy tylko znalazła się na zewnątrz. Rześkie poranne powietrze wydawało się cudownie lekkie w porównaniu z gęstą atmosferą Nocy Duchów, a zamiast srebrzystego księżyca przez chmury przeświecały pierwsze promienie wschodzącego słońca. Swobodnym spacerem dotarła na skraj błoni, do chatki gajowego. Hagrid krzątał się przed drzwiami, usiłując namówić Kła na przechadzkę. Kiedy zauważył dziewczynkę, pomachał do niej ogromną dłonią. Podeszła, starając się trzymać na dystans od psa, pamiętając ich poprzednie spotkanie. Jednak tym razem brytan przyjaźnie zamachał ociężałym ogonem, wywołując na jej twarzy cień uśmiechu
 - Co tu robisz tak wcześnie, Erica? Wrota powinny być jeszcze zamknięte.
 - Ee... nie mogłam spać i poszłam się przejść. - bąknęła wymijająco, uciekając spojrzeniem.
 - I tak przypadkiem wyniosło cię akurat przed moją chatę, hm?
No tak, z tego nie zdoła się wyłgać.
 - Hagridzie... Profesor Dumbledore powiedział ci o mnie wszystko, tak? - zerknęła niepewnie, a gdy wielkolud potwierdził, podjęła, wyłamując sobie palce. - Bo... w nocy... tak wyszło, że tam byłam, to znaczy w lesie, i coś nas, znaczy mnie, napadło, i zraniłam to coś... chyba dość mocno... Ale żyło i... - urwała, nieco przerażona chmurną miną gajowego.
 - Jak wyglądał ten stwór?
Zmarszczyła brwi, usiłując przypomnieć sobie jak najwięcej szczegółów.
 - Wielki potwór, miał siwe futro, chyba był stary. Przypominał niedźwiedzia, i miał taki dziwny pysk, jakby pomiędzy niedźwiedziem a wilkiem.
 - Behemot.Te bestie znowu musiały przywlec się do Zakazanego Lasu. Pląta się to tu i tam i zżera, co tylko uda im się złapać. Ohydne stwory. I strasznie głupie, cholibka, wybijają się nawzajem i jest ich coraz mniej. Będę musiał iść to opatrzyć. Ech, miałem kapkę inne plany na dzisiaj... - wymownie spojrzał na beczkę pełną wody i posklejane, brudne futro kła.
        Wszedł do domu i zaczął upychać w przepastnych kieszeniach płaszcza rzeczy, potrzebne na tę wyprawę: skrawki materiału i fiolki z tajemniczymi wywarami. Nagle wystawił zza framugi kudłatą głowę.
 - Erica! Następnym razem trzymaj Weasleyów z daleka od lasu! I ciebie też to dotyczy!
Stała z uchylonymi ustami, mimo rozbawienia, wywołanego zbulwersowaniem gajowego, nie mogąc wyjść z szoku, że wszystkiego się domyślił. Ale ostatecznie nie była szczególnie tajemnicza, a z bliźniakami miał do czynienia od dwóch lat i wiedział, czego można się po nich podziewać.
        Kiedy Hagrid miał już wszystko, czego potrzebował, zatrzasnął ogromne drewniane drzwi, zamknął je na klucz, pożegnał się z gryfonką, zagwizdał na psa, po czym z kuszą na ramieniu i latarnią w dłoni ruszył do linii drzew. Dziewczynka poszła w swoją stronę, ale nagle stado ptaków, które spłoszone poderwały się do lotu z głębi lasu, przypomniała sobie o dziwnym przeczuciu, które towarzyszyło jej przez całą nocną eskapadę, i o zapomnianym, agonalnym rżeniu jakiegoś zwierzęcia.
 - Hagridzie, w tym lesie jest coś złego, co nie powinno... - zawołała, ale mężczyzna zniknął już pośród drzew.

*

        Na szkolnym korytarzu stukały samotne kroki. Wbrew swemu zwyczajowi, po porannym zwiedzaniu Erine wracała do pokoju wspólnego, zamiast udać się od razu na śniadanie. Rozmowa z Hagridem, w której nie zdążyła mu powiedzieć o złu, czającym się w Zakazanym Lesie, nadal nie dawała jej spokoju.
 Nic mu nie będzie - usiłowała się przekonać, wlokąc się pod portret Grubej Damy. Malowana kobieta przecierała oczy, przeglądając się w niewielkim, ręcznym lusterku. Zauważyła gryfonkę dopiero wtedy, gdy ta zatrzymała się krok przed obrazem.
 - Podaj hasło. - zażądała Gruba Dama, ziewając umiarkowanie dystyngowanie.
 - Galopujące gargulce. - wymamrotała Rin z rezygnacją.
 - Coś ty taka wesoła i pełna życia z samego rana? - spytała z przekąsem Dama, zanim portret odchylił się, umożliwiając wejście do środka.
         Tuż za przejściem dziewczynka wyminęła dwóch postawnych siódmoroczniaków o podkrążonych oczach, którzy określali Snape'a wyjątkowo soczystymi epitetami. Eseje - postawiła diagnozę, oglądając się za nimi. Pewna, ze nikogo innego nie ma w salonie, udała się do swojej sypialni i zabrała torbę z książkami. Uśmiechnęła się do zaspanej Hermiony i w miarę rześkiej Parvati, która stała po środku pokoju i zastanawiała się, czy już budzić Lavender. Zostawiając ją z tą decyzją, Rinnie opuściła pokój na palcach, cichutko zamykając drzwi.
         Zbiegła po schodach, zatrzymując się u ich stóp. W fotelach na przeciwko siedzieli bliźniacy. Czekała na to spotkanie odkąd się obudziła, ale nie była przygotowana na ucisk w żołądku, który teraz czuła.
 - Wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha, Rinusiu. - oznajmił Fred, podnosząc się i mierzwiąc jej włosy nad czołem. George spojrzał krytycznie na dzieło brata i "poprawił" je z lewej strony.
 - Zaraz zobaczę dwa wyjątkowo piegowate, jeśli nie przestaniecie tak robić... - odpowiedziała groźnym szeptem, jednak w jej oczach tańczyły wesołe iskierki. Ogromna ulga, spowodowana swobodnym zachowaniem przyjaciół odmieniło jej samopoczucie o 180º i wyparło z myśli troskę o gajowego.
 - Czy ona nam grozi, Fred? - spytał George z udawanym przerażeniem.
 - Przypuszczam, że nie sądzę - wyszczerzył się drugi bliźniak. - Właściwie możemy już iść, czekaliśmy tylko na ciebie. Lee jest nadal święcie obrażony o te dredy. - dorzucił w odpowiedzi na jej pytające spojrzenie.
 - W dziennym świetle są jeszcze bardziej, hmm, urocze.


*

         Minęła połowa listopada. Na dworze z każdym dniem robiło się coraz chłodniej, o świcie pojawiał się szron, codziennie utrzymujący się dłużej. Ten ranek był wyjątkowo chłodny. Erine nie spała zbyt dobrze i obudziły ją dopiero piski spanikowanej Lavender, która wyskoczyła z łóżka, przerażona, że już tak późno, i dostała małego szoku termicznego. Erine szykowała się szybciej od koleżanki, więc ubierając się leniwie, wciąż jeszcze dochodząc do siebie, była gotowa w tym samym czasie. 
         Szła teraz, wtulając szyję w kołnierz skórzanej kurtki, na którą narzuciła szatę, i słuchała chaotycznej paplaniny dziewczyn. Te kilka tygodni dzielenie sekretu z bliźniakami dodały jej nieco pewności siebie. Pójście ze współlokatorkami do Wielkiej Sali przez ciemne korytarze już nie wywoływało w niej paniki. Poza tym ufała dziewczynom na tyle, że niezbyt obawiała się ich reakcji. Uśmiechnęła się lekko do siebie. Dzięki Fredowi i George'owi przestawała się uważać za potwora. 
 - Z czego się cieszysz, Rin? - wyrwał ją z zamyślenia miły głos Parvati.
 - Ja? Z niczego. - uśmiechnęła się, tym razem do brunetki, a jej oczy zalśniły delikatnie w cieniu. - Po prostu mam dobry humor. - uzupełniła, patrząc przed siebie. Mimo wszystko, lepiej się za bardzo nie pokazywać.
 - Już niedługo. - wtrąciła posępnie Lav. - Snape pewnie planował przez cały weekend, jak nas wykończyć.
         Wszystkie trzy gryfonki jęknęły głośno. Poniedziałkowa lekcja eliksirów, trzecia lekcja tego dnia, była wyjątkowo znienawidzona, nawet przez faworyzowanych przez nauczyciela ślizgonów.
 - Nie musiałaś tego mówić... - pożaliła się Rin, przeczesując palcami bujne włosy i pozwalając im opaść na twarz. Mimo zaufania do znajomych, obcych bała się w dalszym ciągu.
 - Weasleyowie znowu cię nam porwą, prawda? - upewniła się Parvati, gdy przekraczały masywne wrota Wielkiej Sali.
 - Nie wiem. Tak. - poprawiła się, widząc rude czupryny bliźniaków, trzęsących się ze śmiechu, przez który ledwo dawali radę do niej pomachać. Tuż obok nich z ławy poderwało się właśnie kilku chłopców z ich klasy i z mniej lub bardziej głupimi minami zmierzali do wyjścia. Wśród nich był Lee Jordan, którego włosy odzyskały już naturalny, ciemny kolor, w związku z czym wspaniałomyślnie wybaczył dowcipnym przyjaciołom. W biegu przywitał się z Erine, która odprowadziła go zdziwionym spojrzeniem, zanim zajęła miejsce obok rudzielców. Popatrzyła na nich pytająco, biorąc łyk gorącej herbaty.
 - Uwierzysz, że tylko my pamiętaliśmy o pracy domowej z transmutacji? - wykrztusi Fred pomiędzy salwami niekontrolowanego rechotu. Dziewczynka zachichotała i zaczęła żuć rogalika z czekoladą, czekając, aż przyjaciele wreszcie się uspokoją. Spojrzała w górę, na zaczarowane sklepienie. Dziś wyglądało jak ponure, jesienne niebo. Gęste chmury zwiastowały opady, jednak nie wiadomo było, czy spodziewać się deszczu, czy pierwszego w tym roku śniegu. 
         Zachmurzone niebo było szare. Ciemnoszare, jak oczy jej ojca. Opuściła wzrok, gorączkowo szukając czegoś, by zająć myśli.. Wtedy przypomniała sobie, o czym myślała poprzedniego wieczora.
 - Chłopaki... chciałabym was o coś poprosić. - powiedziała niepewnym półgłosem, uciekając spojrzeniem.
 - Spędzamy razem sporo czasu, a wy przyjaźnicie się z Lee Jordanem... Nie chcę, żebyście mieli przed nim jakieś tajemnice... - urwała, widząc jak oczy bliźniaków robią się większe i większe. Westchnęła. - Po prostu... powinien wiedzieć, i chciałam was poprosić, żebyście mu powiedzieli... o mnie. Nie wszystko. Tylko tyle, żeby wiedział, co jest grane. Tyle, ile trzeba. - spojrzała na nich i przez moment dostrzegli w jej oczach to zagubienie, którego w nich nie było od Nocy Duchów.
 - Nie ma sprawy, Rinnie.
 - Powiemy mu. Trochę.
 - Tyle, ile trzeba.
 - Tyle, żeby ogarnął...
 - On i tak nie ogarnie...
 - Stary, jak my ogarnęliśmy...
Erine nie wytrzymała i parsknęła śmiechem, podczas, gdy bracia nadal się przekomarzali. Gdy udało jej się uspokoić, większość uczniów opuszczała salę i udawała się na lekcje. 
 - Na nas też pora, Fred, transmutacja czeka.
 - Więc zbierajmy się.
Dziewczynka miała na końcu języka uwagę, że nie zaczyna się zdania od więc, gdy nagle bliźniacy śmiertelnie pobledli i spojrzeli na siebie.
 - Wypracowania...
 - Dla McGonnagal...
 - Zostały...
 - W BIBLIOTECE!
Teraz to bliźniacy wybiegli z sali w szaleńczym tempie, zostawiając przy stole duszącą się ze śmiechu dziewczynkę. Rin rozejrzała się i przez łzy zauważyła Parvati i Lavender, przybite perspektywą tortur Snape'a. Wzięła swój niedokończony rogalik i poszła w ich stronę. Chyba wiedziała, jak je rozweselić.

*

 - Eliksir miał być pistacjowo zielony, a nie miętowy, Volf. Możesz mi wyjaśnić, dlaczego nie jest?
Lavender miała rację. Eliksir dekoncentrujący (jakby ktokolwiek w tej szkole takiego potrzebował) miał piekielnie trudną recepturę, zwłaszcza na ich możliwości. Poza tym opary, unoszące się nad kociołkami skutecznie rozpraszały pracujące przy nich osoby, a profesor był jeszcze mniej przyjazny młodzieży niż zwykle. 
 - Może jest złe światło? Ja widzę pistacjowy - zaryzykowała. Nie zamierzała znowu dać Snape'owi okazji do pastwienia się nad sobą.
 - Och, ja wiem, że ty widzisz różne rzeczy, Volf. Co pana tak bawi, panie Malfoy? Może teraz przyjrzymy się pańskiej pracy.
 - Stronniczy gad... - wyszeptał Harry ledwo przebijając się przez peany na cześć co najwyżej miętowej brei uwarzonej przez ślizgona. Potter też został zmieszany z błotem. Standardowo. Ich męki przerwał dzwonek, który zmusił nauczyciela do przerwania subiektywnego oceniania uczniów i zadania pracy domowej.
 - W trzydziestu calach pergaminu wykażcie, jakie błędy popełniliście podczas ważenia eliksiru. Macie wyczerpać temat. - Snape cedził każde słowo osobno, co nadawało jego wypowiedzi szczególnie nieprzyjemny charakter. 
         Udręczeni pierwszoklasiści zebrali swoje rzeczy z prędkością światła i w pośpiechu wychodzili z lochu. Przybita Erine czekała przy drzwiach na koleżanki z pokoju. W takim nastroju nawet odludki potrzebują czyjegoś towarzystwa. Obejrzała się, by sprawdzić, czy koleżanki już idą, i coś strzepnęło jej na twarz starannie odgarnięte włosy. Zmarszczyła brwi. 
 - Tu jest za dużo ludzi. Chodźmy gdzieś, gdzie jest jaśniej. - usłyszała szept brunetki.
Zszokowana spojrzała jej pytająco w oczy, ale Parvati tylko wymownie kiwnęła głową i, łapiąc za rękaw, pociągnęła w kierunku schodów.

*

         Po obiedzie pierwszą popołudniową lekcją było zielarstwo. Pierwszoklasiści właśnie zaczęli opuszczać Wielką Salę, gdy zaczarowane sklepienie zachmurzyło się całkowicie, zwiastując śnieg.Wywołało to powszechne podekscytowanie, oznaczało jednak pilną potrzebę wydobycia zimowych okryć.
 - O rety, muszę lecieć po płaszcz! - Rin przerwała opowiadanie bliźniakom, ile mogła wiedzieć Parvati.
- Mam zielarstwo, zobaczymy się wieczorem! - uśmiechnęła się na koniec i szybkim krokiem skierowała się na wieżę. Wchodząc do pokoju wspólnego minęła Hermionę. Ciepło ubrana gryfonka uśmiechnęła się na powitanie.
 - Gdzie zgubiłaś chłopaków? - nie wiedziała, czemu właściwie zdecydowała się zagadać.
 - Zjadłam szybciej i poszłam do biblioteki. Spotkamy się przy szklarniach. Może pójdziemy razem?
 - Dzięki, ale muszę poszukać płaszcza. Chyba wsadziłam go na samo dno kufra.
 - O, wreszcie zaczniesz chodzić w płaszczu? to chyba cud, że jeszcze się nie przeziębiłaś, robiło mi się zimno, jak tylko na ciebie patrzyłam.
 - Mam jakieś norweskie korzenie, tam cały czas jest zimno. - Rin z uśmiechem wzruszyła ramionami. Podobała jej się ta rozmowa, była taka... normalna.- Ale jak już jest śnieg, to trzeba się ubrać. Lećmy już, bo się spóźnimy.
         Dziewczynki odwróciły się i każda ruszyła w swoją stronę. W dormitorium Rinnie zastała Lavender, która dla odmiany czekała na Parvati, dobierającą szalik do okrycia. Erine przyklęknęła przy łóżku i wyszarpnęła z pod niego kufer, którego wieko jęknęło żałośnie przy otwieraniu. Jego zawartość była, delikatnie mówiąc, w nieładzie. Naprawdę musiałaby w nim posprzątać.
 - Rinnie, czekać na ciebie? - spytała Lav, gdy brunetka wrzucała do swojej skrzyni odrzucony szalik.
 - Idźcie. To jeszcze potrwa. - Rin nawet nie wynurzyła głowy z kufra. Kiedy drzwi się zamknęły, zaczęła przeklinać swoją głupotę. Przecież w sypialni stała szafa. Jedna szafa dla czterech dziewczyn, akurat tyle miejsca, by powiesić płaszcze, peleryny i szaty. Mogła wypakować okrycie we wrześniu, teraz po prostu wyjęłaby je z szafy, zamiast przekopywać się przez cały swój dobytek.
         W końcu udało jej się wyszarpnąć płaszcz z kłębowiska ubrań. Jedyny płaszcz, na który wystarczyło jej pozostawionych przez ojca pieniędzy. Nadawał się na zimną jesień, a musiał wystarczyć również na całą mroźną zimę. Spojrzała na niego; nie wyglądał źle. Tylko czy nie zamarznie na kość, kiedy spadnie więcej śniegu? Trzymała płaszcz przed sobą, oceniając jego stan, aż jej wzrok padł na wszywkę z nazwiskiem. Erine E. Volf. Westchnęła.
 - Naprawdę mógłbyś już wrócić, tato...


         Kilka minut później szła korytarzem do Sali Wejściowej. Przez całą drogę szamotała się z klamrą płaszcza, która za nic nie chciała się zapiąć. Była już niedaleko wyjścia, kiedy usłyszała czyjeś kroki, dość blisko. Odruchowo się skuliła, nadal bała się obcych ludzi, a nie mógł to być żaden z jej przyjaciół. I na swoje nieszczęście miała rację.
 - No proszę, kogo my tu mamy... - rozległ się za nią zimny głos Dracona Malfoya. - Nawet nie umiesz się ubrać, co? Nawet tego twój żałosny ojciec cię nie nauczył? - wysyczał, stając tuż przed dziewczynką. Nie musiała unosić wzroku z czubków jego drogich butów, żeby wyobrazić sobie drwiący uśmiech na twarzy ślizgona.
 - Nic nie wiesz o moim...
 - A ty wiesz, skoro trzymał cię zamkniętą w domu przez cały czas?! Co nawet nie umiesz spojrzeć mi w oczy, ty tchórzu? Patrz na mnie! - wrzasnął i uniósł rękę, ale zanim zdążył ją tknąć, powstrzymał go inny krzyk.
 - Zostaw ją, Malfoy!
Dziewczynka była tak samo zdziwiona, jak jej agresor. To był głos Rona.
 - Co, Weasley, ciągnie biedę do biedy? - zadrwił, pogardliwie szarpiąc połę wyświechtanego płaszcza Erine.
 - Mówiłem ci, zostaw ją! - warknął rudzielec zbliżając się tak bardzo, że bez mógł problemu uderzyć Malfoya w bladą twarz.
 - Jest nas tu troje. Dwa słowa przeciw twojemu, w razie czego, więc radzę ci, zabieraj się stąd.
 - Zapłacisz mi za to. Oboje mi zapłacicie. - wysyczał blondyn, oddalając się z grymasem wściekłości.
 - Zrobił ci coś? - zapytał Ron, kiedy kroki ślizgona ucichły.
 - Nie, w porządku. Ale czemu, Ron? Przecież... ty mnie nie cierpisz... - szepnęła, zerkając na niego niepewnie spod grzywki.
 - Ja po prostu nie wiem kim, czy czym ty tam jesteś. Ale przyjaźnisz się z moimi braćmi. I jesteś w Gryfindorze, a gryfoni trzymają się razem.
 - Dziękuję, Ron. - uśmiechnęła się do niego, trochę niepewnie, ale za to patrząc mu prosto w oczy, podczas gdy zbłąkany promień słońca tworzył nieludzkie srebrne refleksy w jej własnych.
 - Idź na lekcję, ja szedłem jeszcze po rzeczy. - rzucił na odchodne.
Gryfoni trzymają się razem. Jeszcze nigdy aż tak się nie cieszyła, że jest gryfonką.

 - Hej. - przywitała się cicho kilka minut później, podchodząc do Harry'ego i swoich współlokatorek. Usiłowała się uśmiechnąć, ale nie całkiem jej się udało.
 - Ron zaraz przyjdzie. On... mijał mnie w Sali Wejściowej. - wyjaśniła, nie mogąc się zdobyć na opowiedzenie incydentu z Malfoyem.
 - Rin, coś się stało? - spytała Hermiona, zaniepokojona nagłą zmianą nastroju koleżanki.
 - Nie, nie, skąd. - odpowiedziała szybko dziewczynka, patrząc w bok. Gryfonkom wydało się to dziwne, przecież w dziennym świetle nikt nie mógł zauważyć w niej niczego dziwnego.
 - Rinnie...
 - Patrzcie, Ron idzie! - Erine podjęła ostateczną próbę odwrócenia od siebie uwagi. Posłała Weasleyowi spojrzenie mówiące "Nie mów im, proszę". Rudzielec, nawet, jeśli się zdziwił, nie dał nic po sobie poznać. Kiedy włączył się do rozmowy, zmieniając temat, spuściła głowę i skuliła się, zamykając w sobie.
Twój żałosny ojciec...
Zamknięta w domu przez cały czas...
Ty tchórzu...
Kim, czy czym ty tam jesteś...
Nie radziła sobie. Wchodząc do szklarni, podjęła decyzję.

########################

Witam was po skandalicznie długiej przerwie!
Na swoje usprawiedliwienie mam tylko brak czasu i wyczerpanie intelektualne związane z końcem roku szkolnego. Mam nadzieję, że po tak długim oczekiwaniu ta skromna notka was nie rozczaruje. W wakacje postaram się pisać szybciej.
Przy okazji, zapraszam was na moją miniaturkę, opublikowaną na blogu mojej przyjaciółki.
Odnosi się do jej opowiadania, mam nadzieję, że znajdziecie czas by rzucić okiem, i wam się spodoba.
Życzę miłych wakacji, dziękuję za cierpliwość i proszę o dalszą :)
Wiecznie spóźniona Erica.

środa, 28 maja 2014

Informacja 2

Witam :)
Wiem, że na rozdział czekacie karygodnie długo i jest mi z tego powodu niewymownie przykro.
Jest prawie skończony, zostało mi jedynie kilka akapitów, jednak ze względu na zbliżającą się klasyfikację
pojawi się on dopiero po 16 czerwca (moi nauczyciele robią się wyrozumiali jak Snape ;) ). Po tej dacie obiecuję też nadrobić zaległości w komentowaniu waszych notek.

Liczę na zrozumienie i cierpliwość :)

czwartek, 20 marca 2014

VIII : Bestia i tajemnica

Srebrna kula księżyca wisiała wysoko na niebie, niezasłonięta przez chmury, które dopiero nadpływały. W jego świetle Erine patrzyła z mieszanymi uczuciami na bliźniaków Weasley, podchodzących coraz bliżej czarnej linii drzew. Ona sama stała jeszcze w cieniu zamku,  jej drobna figurka wtapiała się w mur. Westchnęła głęboko. Cokolwiek ci dwaj… chłopcy zamierzali zmalować, w najbardziej niebezpiecznym lesie Anglii, w najbardziej niebezpieczną noc roku, ona pójdzie za nimi i pomoże im w razie potrzeby. Oni pomagali jej każdego dnia czuć się jak normalna dziewczyna. Ruszyła za rudzielcami, którzy znikali już pomiędzy potężnymi pniami. Podbiegła, starając się poruszać jak najciszej. Na razie trawa tłumiła jej kroki, ale nawet najmniejsza gałązka mogła trzasnąć głośno pod podeszwą.

W jednej chwili zanurzyła się w mrokach lasu. Bliźniacy poruszali się praktycznie po omacku, ale Rin widziała prawie tak wyraźnie jak za dnia. Niemal od razu ogarnęło ją niewyjaśnione złe przeczucie. Ale niby jak można mieć dobre przeczucia w takiej sytuacji?

Zagłębiali się coraz dalej, nawet dziewczynka straciła już z oczu kraniec lasu. Dookoła zaczęły pojawiać się coraz liczniejsze, błyszczące pary oczu. Nasilały się też dźwięki – warknięcia, trzaski deptanej ściółki, jakieś głosy. Coraz więcej stworzeń interesowało się zabłąkanymi uczniami Hogwartu.

Erine przyspieszyła i zmniejszyła dystans, jaki dzielił ją od niczego nieświadomych chłopaków. Teraz szła ledwie kilka metrów za nimi. Uśmiechnęła się pod nosem. Bracia poruszali się jak dzieci we mgle i nie zauważyliby jej nawet, gdyby dzieliło ich tylko parę kroków. Nagle poczuła coś i odwróciła się gwałtownie.  Delikatny podmuch wiatru posłał jej zapach do nozdrzy jakiejś paskudnej kreatury. Stwór stanął tuż za nią, gotowy skoczyć. Spojrzała mu w oczy i… wycofał się. Widocznie nawet takie bestie nie lubią istot takich, jak ona. Tymczasem gdzieś, bardzo daleko, rozległo się paniczne rżenie zabijanego zwierzęcia. Przebiegł ją dreszcz. W tym lesie było coś, czego nigdy nie powinno tam być...

Bliźniacy szli dalej, mijając ukrytą między drzewami polankę. Rin zaczynała się powoli denerwować. Z tego, co mówił Hagrid, zapuszczanie się tak daleko nie było mądre nawet w środku dnia. Wreszcie bracia zatrzymali się przy jakimś krzaku. Dziewczyna stanęła za pobliskim drzewem i obserwowała ich z ukrycia. Teraz,  gdy stali, łatwiej mogli ją zauważyć, a tego na razie nie chciała.

Jednak Weasleyowie byli zbyt zajęci zbieraniem jakichś dziwnych jagód i nici z krzewu przy którym stali. Nici lśniły jak żywe srebro w blasku gwiazd przeświecającym przez gałęzie drzew. Dziewczynka patrzyła zauroczona, to musiały być włosy jednorożca, wyjątkowo piękne i cenne. George zwinął kosmyk w kłębek i włożył do kieszeni. Teraz skupiła się na dziwnych owocach. Widziała takie w książkach ojca, które przeglądała w deszczowe dni, nie mając nic innego do roboty. Nie zapamiętała ich nazwy, ale wiedziała, że ich działanie wpływa na zmianę postaci. Ten krzew był w Europie bardzo rzadki, nawet na kontynencie, więc skoro u Weasleyów się nie przelewało, musieli zdobyć jagody sami, jeżeli chcieli ich użyć. Dziewczynce opadły ręce. Tylko Fred i George mogli tyle ryzykować dla swoich dowcipów.

Wreszcie skończyli swoje zbiory i zaczęli się rozglądać po okolicy. Erine dobrze znała ten wyraz dezorientacji, który pojawił się w ich oczach. Reagowali tak zawsze, gdy ktoś pytał ich o plan lekcji. Nie mieli pojęcia, jak wrócić do zamku. Tymczasem w Rin narastał dziwny niepokój. Coś poruszyło się w ciemności, czy jej się wydawało?.. Wyostrzyła wszystkie zmysły i zimny dreszcz przebiegł ją po plecach. Coś tam było. Wielkie. I wściekłe.


- Fred…
- No?
- Pamiętasz, skąd myśmy przyszli? – spytał George, drapiąc się po rudej czuprynie. Fred przerwał zawiązywanie worka, w którym upchnęli swoje łupy. Rozejrzał się dookoła. Wszystkie drzewa wyglądały tak samo. Właśnie otwierał usta, żeby odpowiedzieć bratu, kiedy nagle obaj zadrżeli ze strachu. Gdzieś niedaleko rozległo się przeraźliwe, chrapliwe wycie.
- C-co to było? – spanikowany bliźniak obejrzał się przez ramię i zobaczył… - Rinnie?!
 Powstrzymała się przed złamaniem mu nosa, chociaż z trudem. A już myślała, że taka kobieta, jak pani Weasley nauczyła synów, jak zachowywać się w lesie. No tak, ale to był Fred…
- Nie drzyj się, kretynie. Musimy stąd iść. Coś się tu kręci. Chodźcie za mną.
Odwróciła się i przyjaciele ruszyli za nią. Blady jak ściana George pociągnął brata za rękaw.
- Widziałeś jej oczy? – wyszeptał. Fred kiwnął głową.
- Świecą się. Ronuś miał rację.
George spojrzał na ledwo widoczną w ciemności figurkę przyjaciółki, zastanawiając się, co to zmienia.

Fred zastanawiał się nad czymś innym.
-Rin, jesteś pewna, że dobrze idziemy?
- Widzę w ciemności. – jej oczy zalśniły jak dwa srebrne księżyce, gdy spojrzała na niego przez ramię. Fred tylko skinął głową. Nie było czasu, by w tej chwili to omawiać. Doszli do polanki, którą przedtem minęli. Zatrzymali się na chwilę odpoczynku.
 - Nie pamiętam tego miejsca… - George rozglądał się niepewnie.
- Mijaliście je z prawej strony. – Wyjaśniła szybko. Wilczy instynkt, efekt eksperymentu ojca coraz bardziej stanowczo ją ostrzegał. Odwróciła się. Ogarniała ją panika. Zdążą dojść do zamku?
- Poczekajcie tu. – wyszeptała. Zostawiła zmęczonych i przerażonych bliźniaków, ruszając z powrotem. Przeszła kilkanaście kroków i zatrzymała się.  Przyjaciele ciężko przyjęli jej zdolność widzenia w ciemności. Bała się ich reakcji, kiedy dowiedzą się całej prawdy. Ale… czy to naprawdę było ważne? Są jej przyjaciółmi, nic nie może im się stać. Nawet, jeśli po wszystkim nie będą chcieli mieć z nią nic wspólnego… Dosyć! Miała zdolności, pilnie strzeżony sekret, i jeśli będzie musiała je ujawnić, zrobi to. Dla nich.

Przymknęła oczy i głęboko wciągnęła powietrze. Czuła zapach lasu: kilka gatunków drzew – sosnę, świerk, jawor, topolę i jakieś inne, których jeszcze nie znała, zwierzęta, magiczne i całkiem zwyczajne, i bestię. Dziką i żądną krwi. Do uszu dziewczynki dobiegł szmer. Otworzyła gwałtownie oczy. Była coraz bliżej.

*


Fred rozejrzał się po polance, na której się zatrzymali. Miała kształt nieregularnego koła, dało się ją przejść dwudziestoma krokami. Obrastały ją wysokie drzewa, głównie iglaste; chłopak przypomniał sobie, że liściastych rosło coraz mniej, w miarę jak zagłębiali się w gęstwinę. Przez ich gałęzie przebijało się światło księżyca, rozjaśniając mroki lasu w tym jednym jedynym miejscu, pozwalając bliźniakom cieszyć się jego widokiem. Ziemię porastała trawa, więdnąca już ze względu na porę roku, zdeptana przez łapy i kopyta mieszkańców boru. Na obrzeżach rosły niewysokie krzewy, przechodzące w drobne drzewka poprzedzające główną linię roślinnych kolosów. Dookoła pachniało żywicą i jakby piżmem, a w koronach drzew szumiał wiatr. W oddali rozlegały się odgłosy, wydawane przez nocne stworzenia.

Rudzielec stał z boku polanki, patrząc na ginącą w cieniu ścieżkę, na której zniknęła jego przyjaciółka. Odwrócił się i powoli podszedł do brata, który rozsiadł się na pieńku po zwalonym drzewie po środku. George opierał łokcie na kolanach, a brodę na splecionych dłoniach. Podniósł oczy na swojego bliźniaka, który stanął przy jego lewym boku. Przez chwilę patrzyli na siebie, szukając odpowiednich słów.
- Wszyscy mówili, że ona jest inna – odezwał się wreszcie Fred, patrząc w bok i marszcząc brwi, jakby nie podobało mu się to, co mówił. – My też to czuliśmy, ale to, co widzieliśmy dzisiaj… to już był dowód. Ona nie jest zwyczajnym… człowiekiem.
- Tak… - George od początku wypowiedzi brata wbijał spojrzenie w splecione palce, teraz jednak skierował na niego płomienny wzrok. – Ale to niczego nie zmienia! To jest nasza Rinnie i… - urwał, niepewny, co powinien dodać. Emocje to jedno – przez te  kilka tygodni stała im się bliska jak siostra, mimo że prawie cały czas uciekała, i rudzielec nie mógł sobie wyobrazić, że mieliby tak po prostu nagle ją zostawić. Ale jeżeli była niebezpieczna… Zmieszany spojrzał w oczy brata.
- To niczego nie zmienia. – powtórzył jego słowa Fred. Uśmiechnęli się lekko.

W tym momencie trzasnął patyk, i ze ścieżki wyłoniła się Erine. Zdecydowanie prędkość i gracja, z jaką poruszała się w tych egipskich ciemnościach i plątaninie korzeni była ponadnaturalna, ale teraz dodatkowo niepokojąca. W mroku fosforyzowały jej rozszerzone strachem oczy, a gdy promień księżyca oświetlił jej twarz, skóra okazała się jeszcze bledsza niż zwykle. Biała jak śnieg. Podbiegła i zatrzymała się przy chłopcach, przez kilka sekund uspokajając bardzo przyspieszony oddech. W jej gęstych włosach zaczepiło się kilka liści i maleńka gałązka, musiała więc wracać w wielkim pośpiechu.
- To coś… chyba nas śledzi… Jest coraz bliżej, i coraz bardziej się wkurza. – jej głos drżał, pierwszy raz było w nim aż tyle emocji. Rin sama była tym zaskoczona. Zwłaszcza, że nie bała się o siebie. Ona zdążyłaby uciec. Oni… nie miała pewności.
-  Musimy iść! Już! – prawie krzyczała, chwytając chłopców za ręce i ciągnąc ku skrajowi polanki.

Wpadli pomiędzy drzewa, liście młociły ich po twarzach, gdyż nie byli w stanie zauważyć ich na tyle wcześnie, by przynajmniej się uchylić. Oddech dziewczynki stawał się spazmatyczny. Z każdym wdechem woń stwora była wyraźniejsza i słyszała już jego ciężkie dyszenie i mrożący krew w żyłach warkot. Instynkt kazał jej uciekać, ale nie mogła przecież zostawić ich samych. Po paru minutach za plecami trójki uczniów rozległo się głośne trzaśnięcie. To musiał być potężny konar, strącony przez piorun w jedną z letnich, burzowych nocy, który mijali kawałek wcześniej. Erine puściła ręce bliźniaków i popchnęła każdego z nich w plecy.
- Uciekajcie! – krzyknęła. – No dalej, biegnijcie!
Stąpanie stwora było coraz bliższe. Widząc jakąś desperacką stanowczość w oczach przyjaciółki, bracia zebrali wszystkie siły i ruszyli najszybciej, jak mogli.

Tymczasem Rin skierowała się w stronę, z której przybyli. Od momentu, w którym poznała bliźniaków, stali się jej bardzo bliscy. Z czasem zostaliby pewnie kimś tak ważnym jak Iwan, dla którego ani przez chwilę nie wahałaby się oddać życia. Teraz zrobi wszystko, by uratować przyjaciół. Najlepiej, jeśli jej też uda się przeżyć.

Do takich wniosków doszła, pokonując w kilka sekund dystans, który poprzednio zajął im ponad minutę. I wreszcie zobaczyła ich prześladowcę. Ogromny stwór o budowie ciała przerośniętego niedźwiedzia, z wydłużonym pyskiem pełnym pożółkłych, ostrych zębów ociekających gęstą, śmierdzącą śliną; nad pyskiem jarzyły się czujne, przekrwione ślepia, nisko osadzone nad sinym nosem, którym rył w ziemi tuż przy pękniętej gałęzi. Tam, gdzie George się potknął i podparł ręką… Potwór wyczuł ją i podniósł łeb. Księżyc przebił się przez chmury i oświetlił brudne, splątane siwe futro, miejscami poprzecinane szerokimi bliznami po zębach i pazurach innych osobników.

Z gardła zwierza dobył się donośny warkot, przechodzący w przytłaczające wycie.
- Cześć, śliczny… Wymruczała Erine, patrząc na paskudny wybryk natury, który w odpowiedzi zaryczał agresywnie. Dziewczynka też na niego warknęła; przypominało to warkot wilka. Przez chwilę stałą na granicy osłupienia i ekscytacji. Nie miała zielonego pojęcia, że tak umie.

Jednak stwór najwyraźniej nie podzielał jej fascynacji. Naprężył potężne cielsko do skoku i jednym susem pokonał dzielącą ich odległość. Wielkie zębiska kłapnęły tuż przy głowie gryfonki, która tylko dzięki niebywałemu szczęściu i refleksowi zdołała się uchylić. Potwór był o wiele sprawniejszy, niż na to wyglądał. Potężne machnięcie łapą (znów spudłowane ledwie o włos) roztrzaskało w drzazgi młode drzewko, za które wskoczyła Rin, a powiew porwał do góry całą  jej ciężką czuprynę.

Nagle, zanim zdążyła się zorientować, jej łopatki mocno uderzyły o ziemię, a nad jej ciałem zwieszał się tułów zwierzęcia. Pochylało łeb, by zabrać się za konsumpcję. Za konsumpcję jej unieruchomionych zwłok. O ile w ogóle ją zabije, zanim zacznie się pożywiać.

Nie chciała tak skończyć. W jej głowie zapaliła się iskierka instynktu przetrwania. Był jeden, ostatni sposób, żeby się uratować. Mimo, że obiecała sobie, że nigdy po niego nie sięgnie.
Kij z tym! Mam jedenaście lat, chyba jeszcze za wcześnie, nie?!

Wyciągnęła przed siebie prawą rękę. Ze szparek pomiędzy palcami, które zawsze chowała pod przydługimi rękawami, wysunęły się pazury, te które wyrosły jej w dzieciństwie. Z tym, że teraz połyskiwały złotawym metalem. Krzywiąc się z obrzydzenia wbiła je w brzuch stwora i przeciągnęła do przodu.

Stworzenie wydało agonalne wycie i krwawiąc odbiegło w las. Dziewczynka popatrzyła na swoją dłoń. Z trzema metalicznymi szponami, spływającą krwią. Zerwała się z podłoża i pobiegła najszybciej, jak potrafiła.

*

Od twarzy Erine odbijały się liście. Zbliżała się do skraju lasu, gdzie dominowały już drzewa liściaste, a przez gałęzie przebijał się kontur zamku. Serce dziewczynki waliło jak młotem, kiedy zwolniła do truchtu i zaczęła przeczesywać wzrokiem najbliższe połacie zieleni. Nagle usłyszała ciężkie oddechy przyjaciół i ich stłumione głosy. Pobiegła w tamtą stronę i zobaczyła Weasleyów leżących na ściółce. Zatrzymała się przy nich. Gdy tylko ją zobaczyli, poderwali się na równe nogi.
- Nic ci się nie stało?
- To coś… nadal nas goni? – zapytał Fred.
- Nie…  już się… odczepiło… - głos dziewczynki rwał się od biegu i nadmiaru adrenaliny.
- Na pewno wszystko w porządku, Rinnie? – powtórzył swoje pytanie George, niepewnie zerkając na jej zakrwawioną rękę. Strasznie pobladł, kiedy dokładnie zobaczył, jak ona wygląda, mimo, że ucieszył się, że to nie jej krew.
- Chyba mamy do pogadania, Rin.

*

Trójka gryfonów grzała się przy dogasającym kominku. Erine patrzyła na swoje ręce; po drodze na wieżę wstąpiła do łazienki, bu umyć się z krwi i schowała pazury z powrotem. W ciszy, która panowała, słychać było trzaskanie popielejącego opału i spokojne oddechy z najniżej położonych sypialni. Dziewczynka czuła na sobie uporczywe spojrzenie dwóch par błękitnych oczu. Odetchnęła głęboko i podniosła wzrok na bliźniaków.
- Jesteście pewni, że chcecie to wiedzieć?
Odpowiedziało jej podwójne kiwnięcie głowami. Wzięła głęboki oddech.

- Najlepiej chyba, jak zacznę od początku. Mój tata… kojarzycie go, nie? Carl Friedricksen. Mówią, że jest geniuszem eliksirów. Od czasów szkoły. Po rodzicach zostało mu tyle pieniędzy, że w zasadzie nigdy nie musiał pracować. Ale chciał, i po Hogwarcie został magomedykiem. Rzucił to dopiero, jak Sami-Wiecie-Kto zaczął go szukać. Nie wiem po co, ani dlaczego akurat jego. –przerwała, zerkając niepewnie na Weasleyów, ale nie zauważyła żadnej negatywnej reakcji.

- W każdym razie… nauczyciel eliksirów bardzo go lubił i parę lat od owutemów wysłał mu, jako jednemu z pierwszych, informację o publikacji tezy… czyjejś tam… o… kontrolowanej mutacji międzygatunkowej. – Spojrzała w bok, chowając pochyloną twarz za zwisającymi włosami. Widać było, jak bardzo bolesny był to dla niej temat. Ale musieli wiedzieć…

- Postanowił… przeprowadzić eksperyment. Ja… myślę, że jednak nigdy by tego nie zrobił, tylko… Strasznie się załamał, kiedy umarła moja mama. – Zacisnęła oczy, jakby chciała ochronić się przed tym, co miała powiedzieć. – Chyba po prostu musiał mieć coś, na czym mógłby się skupić, i kiedy miałam dwa latka… zaczął to. – wyrzuciła z siebie na jednym wdechu, kończąc prawie szeptem. Jednocześnie podciągnęła lewy rękaw skórzanej kurtki.

Na wewnętrznej stronie przedramienia, tuż pod zgięciem łokcia, miała stary tatuaż, jedno słowo i numer. Numer pierwszego na świecie, chorego eksperymentu. Poniżej, w dwóch regularnych rzędach znajdowało się siedem głębokich blizn, jak dziury wycięte w ciele cieniutką rurką. Te położone wyżej, najstarsze, były szersze, rozciągnięte w miarę, jak rosła. Przez dziewięć lat.

Fred i George patrzyli na nią w kompletnym szoku. Spodziewali się jakiegoś pokrewieństwa z wilkołakiem, ubocznych skutków zaklęcia, powikłań magicznej choroby, czegokolwiek, ale nie tego. Nie mogli oderwać wzroku, mimo, że ślady na ręce dziewczynki były przerażające i budziły mimowolną odrazę. Ich oczy nie wyrażały jednak prawie nic oprócz bezradnego współczucia.

- Ale jak… co… co to… dało? – Wyjąkał George. Nie mieściło mu się to w głowie. Niezależnie od skutków, jaki ojciec robi coś takiego własnemu dziecku? Nie mógł poją tego okrucieństwa, czy może szaleństwa..? Nagle tknęła go myśl, czy jego pogodna, kochająca się rodzina, a przede wszystkim ojciec, byłaby taka sama, gdyby ich matka odeszła tak wcześni? Czy ktokolwiek z nich zdołałby to znieść?

Erine opuściła rękaw, nie mogła już patrzeć na okaleczoną skórę. Spojrzała na braci z najbardziej obojętną miną, na jaką mogła się zdobyć.
- Pamiętam tylko okropnie śmierdzący, jaskrawy eliksir i wielką, grubą strzykawkę. – O dziwo, bliźniacy wiedzieli, czym są strzykawki. – Potem strasznie bolało, a później… wszystko zależało od tego, jakie świństwo akurat dostałam. – Wzruszyła niedbale ramionami, tylko udając, ze traktuje to lekko.

- Więc… pierwsza była baza, eliksir z kilkoma genami wilka, które włączył do mojego DNA. Potem ojciec był tak miły, że zaszczepił mnie na jad wilkołaka. Nie mógł pozwolić, żeby jego cenny eksperyment się zmarnował. To działa tylko z tą bazą. – wyjaśniła smutno, widząc wytrzeszczone oczy chłopców. – Następnie regulował mi strukturę kostną i mięśniową, żebym rosła taka dziwna, jak potrzebował, i podregulował mi zmysły. Jakby to powiedzieć… Słyszę tu chrapanie Rona. Czułam tego stwora w lesie z co najmniej kilkunastu metrów. I widzę w ciemności. Wtedy właśnie… zmieniły mi się oczy. Wcześniej były ciemniejsze. I nie świeciły… To wszystko było strasznie szybko, już nie pamiętam, jak to jest być normalnym. W wieku czterech lat miałam już pazury, jak zwierzę. – Zbladła i skrzywiła się, jakby przyznała się co najmniej do nieumyślnego morderstwa. – To znaczy nie całkiem. Bo one, wyrosły tak jakby w środku kości przedramienia, i wychodzą z pomiędzy palców. Są trzy. Przez następne parę lat cały czas próbował i w końcu mu się udało. Zrobiły się takie… metalowe. 

Uniosła dłonie na wysokość piersi i wysunęła z obu trzy ostre, złotawe szpony, wystające na około dziesięć centymetrów. Wyglądały dziwnie na miejscu.
- To zwierzę w lesie… przewróciło mnie i chciało zeżreć. Musiałam je zranić.  – Spojrzała na pazury z obrzydzeniem, wsuwając z powrotem. – Inaczej by mnie zabiło… - Patrzyła już w podłogę, próbując ukryć łzy, podchodzące jej do oczu, niepewna, czy tłumaczy się przyjaciołom, czy przed samą sobą. Odwróciła się, kierując w stronę schodów do dormitoriów dziewcząt. – To tyle.

- Czekaj, gdzie ty idziesz, Rin? – zatrzymał ją głos Freda. Stanęła zaskoczona.
- Myślałam, że po tym wszystkim już nie będziecie chcieli mieć ze mną nic wspólnego. Przecież ja… jestem potworem. Bestią, jak ta w lesie. – Powiedziała, nie spuszczając spojrzenia ze ściany. Jej oczy błyszczały w ciemniejącym pokoju, jednak była w nich pustka, jakiej nigdy przedtem tam nie było. Bo właśnie po raz pierwszy powiedziała na głos, jak się czuła – inna niż wszystkie stworzenia na ziemi, wynaturzone dziwadło, którego własny ojciec, za którego sprawą taka była, nie chciał jej widzieć na oczy, skoro ją zostawił; powiedziała, dlaczego się chowała, uciekała, czemu bała się dopuści do siebie kogokolwiek. W dwóch zadaniach otworzyła się do końca, pokazując cały wewnętrzny wymiar jej osobistej tragedii.

- Nie jesteś potworem, Rinnie. – wyszeptał George, a dziewczynka usłyszała za sobą jego ciche, ostrożne kroki. – Jesteś inna, to prawda, ale to przecież niczego nie zmienia. Jesteś po prostu… kimś wyjątkowym, i strasznie skrzywdzonym, ale to nie robi z ciebie potwora. Nigdy tak nawet nie myśl.

Chłopak dokończył ledwo słyszalnym głosem, ale Erine bez problemu zrozumiała każde słowo. Przekonanie, z jakim mówił, wywarło powalające wrażenie, a wzruszenie opanowało ją całkowicie w chwili, gdy George niepewnym ruchem wyjął z jej włosów ostatni listek. Odwróciła się i zobaczyła ciepłe uśmiechy. Nie pogardę, nie strach i nie odrzucenie których tak się bała, ale cichą obietnicę, że wszystko będzie jak dawniej, a może nawet lepiej.


I rozpłakała się, drugi albo trzeci raz od niemowlęctwa. Pierwszy raz ze szczęścia.


#########################
Cześć :)
Bardzo, bardzo przepraszam za zwłokę, ale ten rozdział kosztował mnie naprawdę dużo pracy, a w międzyczasie byłam chora i miałam dużo nauki. Mam nadzieję, że jest na tyle dobry, że mi wybaczycie.
Co do treści... wszyscy się tam co chwilę obracają, mam nadzieję, że nikogo to nie razi ;)
Dziękuję wszystkim, którzy czekali.
Jeśli mam u kogoś jakieś zaległości, proszę się upominać!
I bardzo ładnie proszę o komentarze :)
I zapomniałam : rozdział jest dla Windy, której zawdzięczam nowy, o wiele lepszy wygląd bloga!!! To ona znalazła, pomogła wybrać i wstawić szablon i wyjustowała stare notki. Wielkie brawa! :*

poniedziałek, 20 stycznia 2014

VII: Noc Duchów

                Październik minął nie wiadomo kiedy. Nauki było coraz więcej, a dni powoli stawały się krótsze, co w pewnym stopniu tamowała rozwój życia towarzyskiego. O ile ktoś zamierzał takowe prowadzić... Od czasu, gdy Hermiona odkryła, co jest dziwnego w oczach Erine, panna Volf unikała ludzi jeszcze bardziej, niż dawniej, Mimo, że nie została odrzucona przez swoją odmienność. Koleżanka była zdziwiona, to wszystko. I właśnie do akceptacji musiała się przyzwyczaić. W końcu dotychczas obcy traktowali ją albo z niepewnością i dystansem, albo jak przedmiot, zwierzę - po prostu nic nie znaczący obiekt eksperymentu. Teraz traktowano ją jak pełnowartościową osobę, i musiała przystosować się do tego, iż skończyło się dzieciństwo, w którym nikt nie dostrzegał jej samej. Dlatego znikała na większość dnia po lekcjach, wracała, gdy w pokoju wspólnym zaczynało już pustoszeć i kładła się spać, kiedy jej koleżanki dawno już wtuliły się w objęcia Morfeusza.
                Nikt nie zakłócał jej tego porządku. Aura niezwykłości, która otaczała ją nawet gdy usiłowała zniknąć, wtopić się w tło, sprawiała, ze każdy czekał na ruch z jej strony. Wyjątek stanowili bliźniacy. Im jedynym udało się przedrzeć przez jej skorupę, odmienność i traumy z dzieciństwa - które zniszczył ojciec, po stracie żony niezdolny okazać miłości córce - i dotrzeć do tej ukrytej, prawdziwej Erine. tej, która byłaby Ericą, gdyby wszystko potoczyło się inaczej. Wrażliwej, wesołej, empatycznej i miłej. Potrzeba było tylko trochę ciepła, by ją wyrwać z kokonu choć na krótką chwilę, na jeden prawdziwy uśmiech. Zanim spotkała Weasleyów, tylko jedna osoba była w stanie tego dokonać. Ale minęło już wiele lat, odkąd widziała swego kuzyna po raz ostatni. Kiedy ich ojcowie się pokłócili, pozostały im już tylko listy, ale w szkole nie mieli czasu ich pisać. Właśnie, czasu...
                Nagle Erine uświadomiła sobie, że szmer, który ją obudził jakiś czas temu, spowodowały delikatnie zamykane drzwi. Odsunęła kotarę przy łóżku. Pokój był pusty, nawet posłanie Lavender zostało już porzucone. A to oznaczało, że śniadanie zaczęło się już bardzo dawno temu.

*

                Nerwowo poprawiała kołnierzyk mundurka, który żadnym sposobem nie chciał ułożyć się pod szatą. Skuliła się, wchodząc do Wielkiej Sali, i pochyliła głowę. Już od drzwi słyszała rozmowy i szelest sowiej poczty. Kątem oka widziała dziwne spojrzenia kilku osób, ale szybko skojarzyła je z faktem, że w pośpiechu nie zdążyła się uczesać, i jej włosy, gęste i sprężyste z natury, sterczały we wszystkie strony. Spóźnić się i wyglądać jak strach na wróble, tak na dobry początek dnia... I czego jeszcze może chcieć dziewczyna? Poprawiła torbę na ramieniu i zatrzymała rękę, którą odruchowo podniosła, by odgarnąć wchodzące do oczu włosy. Nie tą ręką... Odsunęła grzywkę palcami prawej dłoni. Zbladła na myśl, co by było, gdyby nie zorientowała się w porę i lewy rękaw by opadł. Doszła już do stołu gryfonów. Lekko wstrząsnęła głową, pozwalając włosom ponownie opaść, i podniosła wzrok z podłogi w poszukiwaniu wolnego miejsca.
                - Rinnie! - tak, zdecydowanie mógł ją dziś spotkać jeszcze większy wstyd. - Rinnie, chodź do nas!
                Ze zniesmaczoną miną przeszła kilkanaście kroków, starając się ignorować rozbawione lub kpiące spojrzenia, by usiąść na ławce obok szczerzących się, rudych bliźniaków.
                - Mówiłam, że macie tak do mnie nie mówić, kretyni. - wycedziła. - Cześć, Lee. - rzuciła w stronę przyjaciela Freda i George'a, ciemnoskórego chłopaka z dredami. Skinął jej głową w odpowiedzi, łykając spory haust herbaty.
                - Ale sama mówiłaś, że nie lubisz tego imienia, więc staramy się je upiększyć. - Fred dokonał niemożliwego i uśmiechnął się jeszcze szerzej.
                - Rinnie, Rinuś, Rinusia, Erisia... - każdy pomysł George'a był jeszcze gorszy niż poprzedni. Erine jęknęła, wtulając twarz w swój jeszcze pusty, szczerozłoty talerz. Rozczochrane włosy, o dwa tony ciemniejsze od nakrycia, ułożyły się wokół głowy jak stercząca, powyginana aureola. Fred nachylił się do niej ze złośliwym uśmiechem.
                - To jest talerz, Rin, z tego się je. Śpi się na poduszce...- zakpił doskonale słyszalnym szeptem. Natychmiast podniosła głowę, wbijając w niego wzrok mordercy. Nienaturalnie jasnoszare oczy potęgowały efekt, ale cel został osiągnięty. Mimo, ze ogromne okna i zaczarowane sklepienie zapewniały dużo światła i oczy Rin traciły tam swoje odblaskowe właściwości, wolała ich nie eksponować i spuszczała wzrok przez cały czas. Tego właśnie Weasleyowie chcieli ją oduczyć. Nie znali natury ani powodu odmienności Erine, ale dostrzegali w niej zagubioną, samotną, odrzuconą dziewczynkę, i chcieli pomóc jej się otworzyć. Ale najpierw musiała przestać się chować. Więc skoro przestała, mogli na razie dać jej spokój. Fred uśmiechnął się i podsunął jej opróżniony do połowy talerz z tostami.
                - Głodna?

*

                Dzisiaj po prostu miała fatalny dzień. Doszła do tego wniosku, wpatrując się w gęsie pióro, które miała zmienić w pióro wieczne. Spróbowała jeszcze raz. Zaostrzony koniec zaświecił się metalicznie, jak stalówka. Skrzywiła się. Miała uraz do wytworów organicznych, które zmieniały się w metal. Po piątym niepowodzeniu rozejrzała się po klasie. Większość daremnie próbowała wykonać zadanie, kilka osób szeptało do siebie, reszta wymieniała liściki lub patrzyła w okno i myślała nad sensem życia; Seamus przyglądał się nieufnie swojemu pióru, jakby zastanawiał się, czy nie wybuchnie, jeśli spróbuje je transmutować. Wyjątkowe rozluźnienie nie było poskramiane przez surową profesor MacGonnagal, pogrążonej w rozmowie z Hermioną, która jako jedyna poradziła sobie z zaklęciem. Oczywiście. Kiedy zadzwonił dzwonek i praca domowa (ćwiczyć transmutację!) została zadana, pęd uczniów uciekających z sali porwał do lotu wszystkie pióra, zebrane przez nauczycielkę. Zniecierpliwiona macnęła różdżką i w klasie znów zapanował porządek.
                - Banda matołów - wyszeptał, niczym sufler w teatrze, Irytek, który wsunął się do pomieszczenia przez otwarte drzwi.
                - Milcz, Irytku - uciszyła poltergeista wicedyrektorka, mimo, że w głębi duszy wyjątkowo przyznała mu trochę racji.

*

                Jeżeli na transmutacji uznała, że ma zły dzień, to teraz było dziesięć razy gorzej. Erine wodziła wzrokiem za Snapem, który, jeszcze bardziej ironiczny niż zwykle, krążył po klasie, komentując żałosne wyniki warzenia eliksirów. To coś, co kazał im dzisiaj przygotować nie wyszło nawet pannie Granger - czyli było niewykonalne. Dziewczyna zrezygnowana spojrzała na swój bulgoczący kociołek. Eliksir orzeźwiający, który powinien już dawno przybrać subtelną, miętową barwę, wyglądał jak wymiociny ogra (i pachniał niewiele lepiej). Z irytacją zamknęła oczy. Jej ojciec miał być cholernym geniuszem eliksirów, nie? Więc czemu odziedziczyła jego okropne włosy, a nie talent? Upiorny łopot peleryny przybliżył się i po chwili usłyszała swój wyrok:
                - Dno, Volf. Jeszcze gorzej niż myślałem.
                Wkurzona gryfonka otworzyła oczy i wlepiła je w nauczyciela. W mrokach lochu musiał widzieć, że fosforyzują, ale w tej chwili nie dbała o to. Wcale nie poszło jej gorzej niż Neville'owi, którego eliksir wykipiał na niego w połowie zajęć, Ronowi, który wytworzył niezidentyfikowaną substancję konsystencji plazmy, czy nietykalnemu Malfoyowi, którego kociołek wydzielał bardzo realistyczne bagienne opary...
                - A co pan myślał? - spytała bezczelnie, ściągając na siebie uwagę połowy klasy. Profesor uśmiechnął się drwiąco, mieszając jej wywar. Bardzo zawiesisty.
                - Łuski wiwerny... - jęknęła. Zapomniała dodać ostatnich trzech po ostatnim mieszaniu. Gdyby dodała te przeklęte łuski, jej eliksir byłby co najmniej znośny...
                - Właśnie, Volf. Cieszę się, że do tego doszłaś. Szkoda tylko, że to nic już nie da. - wycedziła swoim zimnym, sarkastycznym głosem. - I minus dziesięć punktów za brak szacunku wobec nauczyciela.
                Miała ochotę wstać i porządnie na niego nawrzeszczeć, ale to zapewniłoby jej pewnie szlaban do końca tygodnia. Teraz gapili się na nią już wszyscy, więc pozostało jej jedynie spuścić głowę, by ukryć oczy, zanim zauważy je ktoś jeszcze. Dzięki, tato, pomyślała. Właśnie o takich chwilach marzyłam.

*

                Przedpołudniowe zajęcia dobiegły końca i wszyscy uczniowie kierowali się w stronę Wielkiej Sali. Ostatnimi rzeczami, jakich potrzebowała Rin było jedzenie i pomieszczenie pełne ludzi, ale lekcja eliksirów zdołowała ją tak bardzo, że musiała się wyżalić bliźniakom. W ciągu tych kilku tygodni tak nawykła do okazywanej życzliwości, że nie mogła się bez niej obyć. Kiedy przeszła przez próg, ogarnęło ją zdziwienie. W każdym zakątku sali umieszczono dynie, dyniowe lampiony, pod sufitem latały nietoperze, a między stołami kręciło się więcej duchów niż zwykle przy posiłku. Po chwili jej twarz rozjaśniła się zrozumieniem. To był ostatni dzień października, wyczekiwana przez wszystkich Noc Duchów, kiedy wieczorem miała się odbyć wystawna uczta, a zamkowe duchy będą świętowały razem z uczniami. Jedyny dzień w roku, w którym wolno jej było wyjść z domu...
                Siedmioletnia dziewczynka ubrana na czarno zbiegła po kamiennych schodach. Pomimo wieczornych ciemności przeszła szybko przez nieoświetlony hall. Zatrzymała się dopiero w przedsionku, z bijącym sercem wpatrując się w drzwi. Zamarła, słysząc kroki dobiegające zza pleców. Próg lekko skrzypnął i nagle samoistnie zapaliły się świece na metalowych świecznikach przytwierdzonych do ścian. Źrenice jasnych oczu błyskawicznie się zwęziły, tak, że światło nie poraziło dziewczynki. Odwróciła się, przestraszona, ze pozwolenie zostanie cofnięte, że kolejny wieczór spędzi sama, w swojej sypialni albo w bibliotece. Ale ojciec nic nie mówił. Po prostu wręczył jej drewnianą kosę, maskę kata z namalowaną trupią czaszką i worek. Miał nieprzeniknioną twarz, ale worek na cukierki oznaczał niemal uśmiech. Prawie podobny do tego, który na chwilę wykrzywił usta dziewczynki gdy odbierała podane jej przedmioty. Czarodziej natychmiast odwrócił wzrok od córki. Za bardzo przypominała matkę, gdy się uśmiechała...
                Ale ona nawet nie zwróciła na to uwagi, bo oto na podwórzu trzasnęło, a po chwili rozległ się stukot kołatki. Mała blondynka wyciągnęła rękę, dotykając drzwi, które natychmiast otworzyły się na oścież. Wpadł przez nie czarnowłosy chłopiec, niewiele starszy od niej. Przydługie kosmyki wpadały mu w ciemne oczy, i co parę kroków odgarniał je dłonią z długimi, ostrymi szponami. Równie często poprawiał okazały kołnierz staroświeckiej peleryny. Wyszczerzył się, ukazując doprawione kły. Bo dzisiaj Iwan był wampirem, a jego kuzynka śmiercią. I ruszali ogołocić okoliczne domy ze wszelkich smakołyków.
                - Chodź. Rickie! - zawołał chwytając dłoń w czarnej rękawiczce. Sterczące, ciemnozłote włosy, za jasne oczy i trójkątną twarzyczkę zakryła maska. Wybiegli w noc.
                - Rin? - dziewczyna zamrugała oczami. Stał przed nią Seamus, przyglądając się z niepokojem. Zdała sobie sprawę, że od ładnych paru minut stoi w połowie drogi od wejścia do stołu ich domu, gapiąc się na dekoracje. Jej blade policzki pokrył delikatny, różany rumieniec.
                - W porządku?
                - Tak, dzięki... Po prostu się zawiesiłam. - Po prostu wspominała jeden z niewielu szczęśliwych momentów swojego krótkiego życia. Kątem oka zauważyła dwie ogniste czupryny i skierowała się w ich stronę.
                Czas ponarzekać na Snape'a.

*

                - Vingardium leviosa - mamrotała bez przekonania klasa pierwsza na popołudniowej lekcji zaklęć. U większości nie odnosiło to skutków, przynajmniej tych pożądanych. Czerwony ze wstydu Seamus zeskrobywał sadzę z pulpitu w miejscu, gdzie pióro, które miał wprawić w lewitację, nagle obróciło się w kupkę popiołu. Nieszczęsny chłopak nawet poza Gryffindorem zyskał już sławę niewyżytego piromana. Erine patrzyła na swoje pióro jak na rozdeptaną żabę, podsłuchując rozmowy kolegów, starając się zrozumieć, co robi nie tak. Błąd pierwszy, prawie oczywisty - wymowa. Po jakichś nie-angielskich przodkach odziedziczyła zbyt twarde "r", które nie zawsze udawało się zatuszować. Drugi błąd - nadgarstek ma być luźny. Tylko jak miała go rozluźnić, skoro dla pewności zawsze spinała połowę mięśni przedramienia? Nieważne. Błąd trzeci - to ma być leviooosa, a nie leviosaaa, czego dowiedziała się z kłótni Hermiony i Rona, zakończonej triumfalnym przelotem pióra dziewczyny. Warto wiedzieć. Wzięła głęboki oddech i skupiła się. Maksymalnie obciągnęła rękaw szaty i rozluźniła rękę. Po raz pierwszy, odkąd poszła do szkoły poczuła, że te okropne, zmutowane pazury nadal tam są.
                - Vingardium leviosa - formuła zaklęcia była prawidłowa, ruch prawie, a efekt... pióro drgnęło. Czyli jest nadzieja. Zanim podjęła następną próbę, profesor Flitwick skończył ochrzaniać Weasleya, któremu jak zwykle nie wyszło, i kazał wszystkim ćwiczyć w domach. Erine westchnęła, zbierając do torby swoje rzeczy. Jeżeli mają ćwiczyć wszystko, co im kazano, niedługo przestaną sypiać. Wyszła z klasy jako jedna z pierwszych i zaczęła się oddalać. Słyszała kroki kolegów, ich rozmowy, aż za wyraźnie. Zdecydowanie lepiej by było, gdyby jednej z tych rozmów nikt nie usłyszał.
                - "To ma być leviooosa, a nie leviosaaa, źle to wymawiasz" - kpiący głos Rona niósł się przez korytarz.
                - Jakbym był jakimś debilem.
                - Ale okazało się, że miała rację, nie? - zaśmiał się Harry. - Z leviooosą poszło.
                - Daj spokój, stary, ta Granger jest koszmarna.
                Słysząc to, Rin zatrzymała się i spojrzała prosto w ich oczy. Nie wiedziała, po co. Może po prostu żeby zamknęli się, zanim Hermiona ich usłyszy. Ale było za późno, bo zapłakana prymuska wbiegała właśnie w korytarz po prawej, za daleko, by ją gonić. Chłopcom odrobinę zrzedły miny, więc i ona odwróciła się z powrotem i ruszyła. By nie słyszeć ani słowa więcej.
Więc nie zauważyła już, jak rudzielec nagle pobladł.
- Harry... Widziałeś to? - wychrypiał Ron z miną, jakby zobaczył wyjątkowo makabrycznego ducha.
                - Niby co? Erine? Trochę się darłeś, więc nic dziwnego, że się odwróciła. - wzruszył ramionami.
                - Te oczy... Widziałeś jej oczy? One się świecą jak u jakiegoś cholernego kota!
                - Daj spokój. Niby jak komuś mogą się świecić oczy? - wyśmiał go przyjaciel, mimo że sam nie był już do końca pewny, że z tą dziewczyną jest wszystko w porządku.

*

                Był wieczór. Wielka Sala po raz kolejny zapełniała się po brzegi, gdy korowód uczniów zasiadał przy czterech długich stołach. Rin błyskawicznie przeleciała wzrokiem po swoim dom. Nie zauważyła szopy kasztanowych loków, więc podeszła do Lavender i Parvati. Dziewczyny szeptały coś do siebie. Gdy podeszła do nich, umilkły i uśmiechnęły się do niej.
                - Nie wiecie, co z Hermioną?
                - Chyba nadal płacze. Zamknęła się w łazience zaraz po zaklęciach. - wyjaśniła Parvati, po czym obie spojrzały na Ronalda jak na zdechłego skunksa.  Chłopak, który przypadkiem patrzył w ich stronę podskoczyła na ławce i obrócił błyskawicznie, niemal skręcając kark. Gdy masował szyję, jego uszy stały się bardziej czerwone niż włosy.
                - Siadasz z nami, Rin? - spytała brunetka z zachęcającym uśmiechem. Dziewczyna spojrzała niepewnie na Lavender, ale ona też się uśmiechała. Skinęła więc głową i zajęła miejsce. Ledwie to zrobiła, ogarnęło ją nagłe przeczucie. Tak silne, że niemal trzęsła się na ławce. Coś jest nie tak, coś jest nie tak, coś się dzieje.  Spojrzała na drzwi w chwili, w której wpadł przez nie przerażony profesor Quirell. Z tym to dopiero było coś nie tak.
                - Dyrektorze, troll... w lochach... - wyjąkał mdlejąc, W ogólnym zamieszaniu Erine uniosła brwi. Więc ten cały instynkt naprawdę działa...

*

                Siedzieli już wszyscy w salonie gryfonów, gdzie kontynuowali przerwaną ucztę. Rozchodziła się już plotka o pokonaniu trolla przez Harry'ego, Rona i Hermionę. Wspomniana trójka siedziała teraz przy jednym stoliku. Rozmawiali jak najlepsi przyjaciele, jakby nie było między nimi żadnych nieporozumień. Zajęci sobą, nie wyczuli spojrzenia szarych oczu. Ich właścicielka uśmiechnęła się kącikiem ust. Cieszyła się, że Hermiona znalazła przyjaciół. Spuściła głowę, starając się cieszyć nadal, mimo, że ona zostanie teraz sama. Ale czy na pewno? Usłyszała za sobą chichot, a w następnej chwili jeden ze stojących obok foteli skrzypnął pod ciężarem rechoczącego Freda. George obrócił jej głowę tak, że teraz patrzyła na Lee Jordana, którego włosy nagle zmieniły kolor. Ona też wybuchnęła śmiechem, gdy bliźniacy przybili piątkę z okrzykiem "Udało się!". W końcu różowe dredy były dosyć ciekawym widokiem.

                Widok ten miała nadal przed oczami parę godzin później, usiłując zasnąć Odsunęła zasłonę przy łóżku i spojrzała w okno. Pełnia. Czyli ze spania nici.Usiadła, starając się, by materac nie jęknął. Wygrzebała kurtkę z kłębowiska ubrań w kufrze. Po namyśle wyjęła też ciemne spodnie i wciągnęła je na nogi. Podeszła do okna. W świetle księżyca błonia były jeszcze piękniejsze niż za dnia. Usłyszała jakiś szmer. Na schodach chłopców?.. Zamknęła oczy i wytężyła słuch. Dwie osoby schodziły po schodach do pokoju wspólnego. Gdy znalazły się w salonie, dobiegły do niej ich głosy. Nie mogła uwierzyć. Co ci kretyni wyprawiali?!

                Wyszarpnęła buty spod łóżka i zbiegła ze schodów. Usiadła na ostatnim stopniu, by je włożyć i pobiegła za oddalającymi się krokami bliźniaków. Gdzie oni szli po nocy? I to w Noc Duchów. Poczuła gęsią skórkę. W tę noc nawet ona wolałaby być w łóżku. Ale to byli jej jedyni przyjaciele. nie mogła zostawić ich samych. Odetchnęła z ulgą, gdy skręcili w korytarz, zamiast schodzić na dół. Cokolwiek knuli, nie mieli zamiaru wychodzić z zamku. Ale po chwili jej ulgę zastąpił niepokój. Rudzielce podeszli do posągu, który otwierał tajne wyjście ze szkoły. Mówili jej o nim, woźny też je znał. Trzeba być naprawdę debilem... Weszli. Gdy płomienne czupryny zniknęły, podbiegła na palcach do figury i zaczęła posuwać się stromymi schodami śladem kolegów. Była już prawie pewna, dokąd pójdą, chociaż modliła mię, by nie mieć racji. Na próżno. Gdy tylko opuścili mury, bracia skierowali się w stronę Zakazanego Lasu.


####################
Witam :)
 Powiem tak: byłabym dosyć zadowolona z tego rozdziału, ale uważam że po takiej przerwie zasługujecie na coś lepszego. Bardzo, bardzo was przepraszam za te poślizgi, a rozdział dedykuję wszystkim, którzy mimo wszystko na niego czekali.
Co do treści... miała być akcja, ale akcja się nie załapała. Akcja będzie po feriach, które dziś zaczęłam, jeśli tylko się wyrobię. Wyjaśni się też wiele rzeczy związanych z innością Erine. Wszystkie zaległości w czytaniu i komentowaniu postaram się nadrobić w przyszłym tygodniu, jak wrócę od babci.
Pozdrawiam deszczowo ;)