środa, 21 sierpnia 2013

II: Bez serca

                Wiadomość opublikowana w "Proroku Codziennym" błyskawicznie obiegła cały magiczny świat. Prawdę mówiąc, największe zainteresowanie wzbudziła w Anglii, i to w kręgach związanych z eliksirami oraz magomedycyną. Carl Friedricksen zarejestrował swój eksperyment w związku z tezą Archibaldiusa Welthonna o Magicznie Kontrolowanej Mutacji Międzygatunkowej. Jednak byli tacy, którzy wydawali się nie być podnieceni tą informacją, mimo, że brytyjski czarodziej pierwszy podjął to wyzwanie.
                Ludzie, którzy znali jego plany, byli tym zdruzgotani...

*
                W chwili, gdy świat czarodziejów huczał od plotek na jego temat, Carl Friedricksen wszedł do pokoju dwuletniej córeczki. Spała spokojnie, chwała Bogu. Usiadł obok i patrzył na jej twarzyczkę. Odetchnął głęboko, by odpędzić przytłaczające wyrzuty sumienia. Nasączył gazik eliksirem dezynfekującym i przetarł ranki na jej przedramieniu. Miejsce, gdzie wytatuował nazwę i numer rejestracyjny swojego eksperymentu. 001 VOLVERINE.
                Planował to od lat, gdy profesor Slughorn, jeszcze pracując w Hogwarcie, przysłał mu wiadomość o opublikowaniu tej tezy. Artykuł zafascynował go od razu i w jego głowie powstał szalony plan: nadanie istocie ludzkiej kilku wilczych cech... Nie miał pewności czy mu się uda, i co się stanie z obiektem jego badań. To dlatego Catherine nigdy nie chciała się z tym zgodzić. Dlatego odeszła, kiedy rozpoczął pierwsze wyliczenia dotyczące zmniejszenia ryzyka. Nie chciała brać odpowiedzialności za jego czyny, kiedy stwierdził, że rozpocznie na dwuletnim dziecku. A teraz on musi brać odpowiedzialność za jej śmierć...
                Westchnął ciężko i zdezynfekował ślad po strzykawce. Na pulchnej, dziecinnej rączce, dziura sięgająca kości wyglądała szczególnie okrutnie. na szczęści już nie krwawiła i przestała boleć. Niestety, nigdy się na zagoi, Erine zawsze będzie miała głębokie blizny... Skrzywił się, gdy przypomniał sobie jej krzyki przez kilka pierwszych dni. Prawie nigdy nie płakała, jednak po pierwszej dawce eliksiru cierpiała tak, jak jeszcze nigdy. Wprowadzenie kilku wilczych genów do szpiku kostnego mogło zabić taką małą dziewczynkę. Carl skulił się, gdy przygniotły go wyrzuty sumienia i świadomość, co zrobił własnemu dziecku. Jak stał się takim potworem? Po prostu złamane serce bolało mniej, kiedy udawał, że nie ma serca...

*

                Było ciepłe, wrześniowe przedpołudnie. Kilku czarodziejów czekało przed wejściem do posiadłości młodego geniusza eliksirów. Od zawsze wspierali jego karierę i nie przeszkadzało im okrucieństwo jego projektu. Jeden z nich niski, okrągły człowieczek w okularach, zniecierpliwiony pociągnął za staroświecki łańcuch od mosiężnego dzwonka. Wisiał on po lewej stronie ciężkich, dębowych, podwójnych drzwi, ze stylizowanymi na pędy dzikiego bluszczu stalowymi okuciami. Były umieszczone kamiennym portalu, zakończonym ostrym łukiem. Na jego szczycie znajdowała się wyrzeźbiona głowa gargulca, z baranimi rogami i paskudnym uśmiechem. Po portalu biegła dewiza rodowa, sentencja po łacinie, zatarta przez wiatr i deszcze, ledwo czytelna, a pod nią, jeszcze mniej wyraźne, to samo zdanie po norwesku.
                Dom wyglądał jak mały dworek, cały wzniesiony z szarego kamienia. Otaczał go niedbale utrzymany ogród, a po jednej ze ścian piął się bluszcz, przez parter i piętro, kończył się tuż pod samym dachem. Ta magiczna roślina skutecznie zniechęciłaby każdego intruza, który odważyłby się po niej wspiąć. Ten gatunek rósł zazwyczaj tylko na Półwyspie Skandynawskim.
                W chwili, gdy zirytowany pulchny czarodziej chciał nakłonić towarzyszy, by dali sobie spokój i odeszli, kamienny gargulec skłonił się przed gośćmi, a wrota otwarły na oścież.
                - No nareszcie, ileż można, Friedricksen... - wysapał niski mag, wchodząc razem z innymi po kilku niskich schodkach i zagłębiając się w ciemnym hallu.
                - Bardzo mi przykro, panie Divitt, ale musiałem zająć się dzieckiem. Przepraszam i dziękuję za panów cierpliwość.
                - Ależ nie ma sprawy, Friedricksen, nie ma sprawy - odpowiedział mężczyzna, a pozostali przytaknęli mu kiwnięciem głowami. Ich zniecierpliwienie minęło, gdy tylko usłyszeli swego - jak go nazywali - wychowanka. Niewielu ludzi opierało się jego pięknemu głosowi. - Ależ tu ciemno, czy ty nigdy, nie zapalasz światła?
                Odpowiedział mu cichy śmiech. Młody czarodziej klasnął w dłonie i szepnął "Lux". Na licznych, naściennych świecznikach rozbłysło światło.
                - Ach, te zaczarowane posiadłości Friedricksenów... Pewnie nie zdradzisz mi zaklęć podporządkowujących ci dom, prawda, Carl? - kolejny z gości zwrócił się do gospodarza, którego sylwetka wyłoniła się z mroku.
                - Niestety, panie Sophius. Nadal nie udało mi się ich poznać. Ten dom został przystosowany ładne parę wieków temu. Zapraszam panów, przejdźmy do mojej pracowni.
                Poprowadził ich do drzwi w końcu korytarza, po lewej stronie. Były to jedyne drzwi z tej strony, gdyż jakieś cztery metry od wieszaków na płaszcze przy drzwiach rozpoczynały się schody, zajmujące ponad połowę ściany. Rozpoczynały się prostopadle do hallu, zakręcały w prawo, biegnąc równolegle poza zasięg wzroku osób stojący na parterze. Drzwi, przez które mieli przejść, wykonane były z dębiny, jak każde w tym domu, jednak były węższe i bardziej niepozorne. Zamiast klamki miały gałkę, położoną dziwacznie, tuż pod ramieniem Carla, który był bardzo wysokim mężczyzną. Dotknął jej dłonią, szepcząc "Aperi", a drzwi otworzyły się do środka.
                Zdejmując pochodnię ze ściany i wchodząc na strome, wąskie schodki, gospodarz zwrócił się do towarzyszy: - Moja córka nie powinna wchodzić tu sama. Bardzo szybko uczy się łacińskich słów, szybciej niż angielskich, więc najlepszym zabezpieczeniem było przeniesienie gałki tak wysoko, żeby jej nie dosięgła.
                Zeszli do niskiego, małego pomieszczenia w suterenie. Wychodziło z niego dwoje drzwi, jedne po lewej, drugie po prawej stronie, z tyłu mieli schodki, po których zeszli, a na wprost trzy uchwyty na pochodnie: dwa zajęte, do trzeciego Friedricksen odłożył tę, którą niósł. Zza lewych drzwi dochodziły odgłosy kuchennej krzątaniny i piskliwe głosiki dwójki skrzatów. Przeszli przez prawe i znaleźli się w obszernym pomieszczeniu. Przez maleńkie okienka, umieszczone wysoko na ścianach, tuż nad powierzchnią ziemi, sączyło się jasne dzienne światło. Ponadto, w rogach sali płonęły świece. Na wprost drzwi, pod ścianą, w najlepiej oświetlonej części pracowni, znajdowało się zawalone pergaminami biurko. Na lewo o niego stał długi stół, zastawiony kociołkami, palnikami oraz przedziwną aparaturą, składającą się z niezliczonych rurek i kolb. Mieszały się w niej dwa płyny o wyjątkowo jadowitych barwach. Po prawej stało małe krzesełko i stoliczek z miarką, sześciocentymetrową, metalową strzykawką o nieprzyjemnie grubej igle, butelką eliksiru dezynfekującego i koszyczkiem z zapasem gazików i bandaży. Jeszcze dalej stało sześć wygodnych foteli, które Carl wskazał przybyłym.
                - Jest mi bardzo miło, że panowie przyszli. - zwrócił się do nich, gdy usiedli. - Myślę, że najprościej będzie mi przedstawić postępy w mojej pracy, prezentując jej efekty. Proszę chwilę poczekać.
                Wyszedł. Mężczyźni spojrzeli po sobie zdumieni. O co mu chodziło? Po kilku minutach usłyszeli kroki. Czarodziej przeszedł przez drzwi i postawił na ziemi czteroletnią dziewczynkę, którą przyniósł. Spod gęstej grzywy jasnych włosów niepewnie patrzyły duże, jasnoszare oczy. Zbyt jasne. Jak u wilka. Mężczyzna wziął córkę za rękę i przyprowadził przed oblicza swoich patronów. Odsłonił jej lewe przedramię, na którym widniały cztery głębokie, zabliźnione dziury.
                - Kiedyś miała takie oczy jak ja, ale po wprowadzeniu bazy z wilczymi genami zmieniły kolor - wyjaśnił wskazując pierwszą, najgłębszą bliznę. Gdyby mocno ją rozciągnąć, widać by było kość. Przesunął palec do drugiej, znajdującej się obok, i trzeciej, tuż pod pierwszą. Blizny układały się w dwa rzędy. - Niedługo potem zmodyfikowałem układ kostny i mięśniowy.
                - Ale po co, Carl? Mogła tego nie przeżyć, jest taka mała...
                - Zrobiłem to teraz, bo będzie rosła ze zmienionymi parametrami. Później mogłoby się nie udać, albo faktycznie by umarła... - Jego twarz zmieniła się na chwilę w kamienną maskę, kryjącą wszystkie emocje. 
                - Poza tym, było to potrzebne do zrealizowania czegoś innego, co udało się chyba cudem. - Wskazał czwartą bliznę, niewątpliwie najświeższą. Podszedł do stolika i przyniósł gazik z dezynfekującą substancją. Odwrócił rękę dziewczynki i przetarł ją pomiędzy palcami. Dopiero teraz dało się zauważyć trzy szparki między nimi. - Pokaż panom co umiesz, Erine... dasz radę, prawda? - zwrócił się do dziecka przyciszonym głosem. Spojrzała na niego niesamowitymi, wilczymi oczami. Potem jej śliczna twarzyczka ścięła się w skupieniu. Zgromadzeni czarodzieje byli zszokowani. Nie sądzili, że to jest w ogóle możliwe. Z rączki Erine wysunęły się pazury, podobne jak u dzikiego zwierzęcia, mniej więcej długości jej palców.
                - Jak... jak to zrobiłeś, chłopcze? - wydusił oniemiały Divitt. Nerwowo przecierał okulary.
                - Wszystko jest w dokumentacji. Będzie ona udostępniona kiedy skończę, jednak mogą panowie ją przejrzeć. - Niedbałym ruchem wskazał na biurko. - Brązowa, skórzana teczka.
                Był uradowany wrażeniem, jaki wywołał jego eksperyment. Był pewny, że zyska sławę i rozgłos, gdy przedstawi skończony projekt przed międzynarodową komisją. W tej chwili samozadowolenie zagłuszało wszelkie wątpliwości i wyrzuty sumienia. Jednak nie u pana Sophiusa, w którego Erine wlepiała właśnie ciekawie niesamowite szare tęczówki w oczach swojej matki.
                - Kiedy skończysz, Carl?... Myślałem, że już skończyłeś...
                - Nie... ja dopiero zacząłem...

*

                Takie spotkania odbywały się przez kilka lat. Tego dnia miało być tak samo. Był zimny, marcowy wieczór. Carl Friedricksen zaprowadził swoich "przyjaciół" do pracowni i poszedł po córkę. Wspinał się na wspaniałe schody z szarego kamienia, zabezpieczone balustradą z szarego marmuru, rzeźbioną w metrowej wysokości kolumienki, na których opierała się okrągła poręcz. Nucił wesoło, gdyż miał zaprezentować coś, nad czym pracował prawie od roku; był wyjątkowo zadowolony, że w końcu mu się udało. Podszedł do drzwi po prawej stronie korytarza. Pokój Erine znajdował się przy ścianie obrośniętej bluszczem, obok zamkniętego na cztery spusty, opuszczonego pokoju jej matki. Zastukał i, nie doczekawszy się odpowiedzi, wszedł. Na okiennym parapecie siedziała drobna, dziesięcioletnia dziewczyna. Miała sięgające ramion, ciemnozłote włosy. Wyglądały na pocieniowane, niemal każdy kosmyk miał inną długość. Właściwie, można by pomyśleć, że po prostu co jakiś wyrastało nowe pasemko, dołączając do innych w imponującej grzywie, otulającej chudą twarz. Ojciec skrzywił się nieznacznie. Skrzeczek, skrzat domowy, który miał za zadanie troszczyć się o potrzeby swojej panienki, doniósł mu, że coraz rzadziej zjadała do końca przynoszony posiłek. Ta chudość podkreślała ostro zakończony podbródek. Było to jedno z niewielu podobieństw do ojca; pomijając podbródek, włosy i kolor oczu (i nienaturalne wychudzenie, naprawdę będzie musiał coś z tym zrobić), wyglądała identycznie jak Catherine. Czytała list, łapiąc ostatnie, wieczorne promienie słońca. Właśnie kończył się karnawał i kuzyn, adoptowany syn brata jej matki, opisywał jej zabawy, w których brał udział.
                - Skończysz później, Erine. Teraz chodź, panowie czekają. - rzucił Carl, zamiast przywitania.
                - Miałeś tak do mnie nie mówić - odpowiedziała, zsuwając się z parapetu. - Mama dała mi inne imię.
                Friedricksen, odetchnął głęboko. Od miesięcy czepiała się tego imienia...
                - Daj spokój, mamy mało czasu. Porozmawiamy o tym wieczorem. Chodź!
                - Nigdzie nie idę! Przestań mnie traktować jak tresowaną małpkę! Chodź tu, zrób to, daj rękę... MAM TEGO DOŚĆ!!! - Wykrzyczała mu w twarz, po czym odwróciła się tyłem, wbijając wzrok w ziemię i obejmując się ramionami, wciskając dłonie pod pachy.
                - Erine!
                - Erica!!! - poprawiła go, bezczelnie ignorując wyraźne polecenie.

                Wściekły Carl wybiegł z pokoju, trzaskając drzwiami. Jego córka stała przez chwilę, i dopiero, gdy usłyszała trzaśnięcie drzwi na dole, odważyła się rozpłakać...
########################
Witam! ;) 
To prawdopodobnie najdziwniejszy rozdział w całym opowiadaniu. Mogą się pojawić błędy, bo bardzo chciałam wrzucić dzisiaj i nie zdążę sprawdzić. Z góry przepraszam ;) 
W następnym rozdziale jedziemy już do Hogwartu. 
Bardzo proszę o komentarze, piszcie, jak wam się podoba Erine! I bardzo dziękuję Indze Tyb za pierwszy komentarz na blogu, nawet nie wiesz, jaki mi to dało zapał do pisania! :)

czwartek, 8 sierpnia 2013

I : Poszukiwanie

                Albus Dumbledore siedział przy biurku w swoim gabinecie. Łokcie oparł na blacie, a nieobecny wzrok wbijał w połączone czubki palców złożonych dłoni. Nieopodal drzemał na swojej żerdzi przepiękny feniks. Ciszę przerwało pukanie do drzwi. Dyrektor Hogwartu otrząsnął się i zawołał osobę czekającą pod drzwiami. Do gabinetu weszła profesor McGonnagal, nie była jednak tak sztywna jak zazwyczaj. Jej barki były leciutko zgarbione, jakby przygniatało ją jakieś zmartwienie. 
                -Co cię trapi, Minerwo? - zapytał dyrektor po powitaniu gościa. Kobieta spojrzała na niego, niespecjalnie zdziwiona, że odgadł od razu cl jej wizyty. Przenikliwym oczom Dumbledore'a niewiele umykało...
                -Ja... nie wiem jak to powiedzieć. Te wszystkie procesy Śmierciożerców... łapią ich, ale to nic nie zmienia. Zamknięcie Bellatrix Lestrange nie przywróci zmysłów Longbottomom, a...- urwała, patrząc na swojego pracodawcę.
                -Nie o tym chciałaś ze mną rozmawiać, prawda?
                -Prawda-westchnęła kobieta - chodzi o to, że.. skoro młodym Longbottomem zajęła się babcia, a Harry'ego oddałeś wujostwu... czy nie powinniśmy spróbować odnaleźć dziecka Catherine?
Dumbledore odetchnął głęboko, zanim odpowiedział.
                -Wiem, że Catherine Volf zawsze była jedną z twoich ulubionych uczennic. Wobec tego podzielę się z tobą pewną historią. Jak zapewne ci wiadomo, Catherine miała poważny powód, by odejść od męża. Jego szalona ambicja, połączona ze strachem o dopiero odkryte dziecko, sprawiła, że zwróciła się do mnie o pomoc. Zabrałem ją stamtąd i umieściłem w nowym domu. Byłem jej Strażnikiem Tajemnicy, czułem się za nią odpowiedzialny, jednak zaprzątnęła mnie całkowicie sprawa Potterów... Trzeba było ich ukryć, w końcu Vodemort właśnie ich szukał... Nie wpadłem na to że będzie chciał pozyskać go w swoje szeregi, i żę będzie go szukał akurat przez Catherine. Kiedy tylko doszła do mnie wieść o jej śmierci, zacząłem szukać dziecka. Znaleziono tylko jej ciało, nie miała przy sobie nic, żadnej nawet pieluszki, ale byłem pewny, że wzięła córkę ze sobą. Moje poszukiwania nie przyniosły jednak żadnych skutków... aż do dzisiaj. Ponieważ dzisiaj - ciągnął nie zważając na szok      słuchaczki - otrzymałem ten list. 
                Wziął pergamin do ręki i podał przejętej nauczycielce.
                -Od Friedricksena? Co to znaczy, Albusie?
                -To oznacza, że dziecko Catherine jest ze swoim ojcem... jednak wcale nie jestem przekonany, czy to dobrze...

*

                Na dworze padał deszcz. Nikt jednak go nie słyszał i nikt nie zwracał na to uwagi. Wszyscy przypatrywali się przykutemu do krzesła złotymi łańcuchami mężczyźnie z jawną odrazą.
                -Rufus Heller zostaje uznany winnym zarzucanych mu czynów. Zostaje skazany za Śmierciożerstwo, wielokrotne użycie Zaklęć Niewybaczalnych i bestialskie torturowanie Catherine Volf ze skutkiem śmiertelnym. Oskarżony zostanie osadzony w Azkabanie.
W tym momencie dwaj dementorzy ruszyli w stronę skazańca. Złote łańcuchy opadły, a potwory zaczęły prowadzić go do wyjścia. Mimo tego, przechodząc obok ławki dla widzów, Śmierciożerca zatrzymał się. Jego złe, płonące szaleństwem spojrzenie spoczęło na mężczyźnie o szarych oczach i nieprawdopodobnie gęstych, jasnobrązowych włosach. Niepokorna fryzura i pełna cierpienia twarz nadawały mu wygląd zranionego lwa. 
                Lodowatą ciszę sali sądowej przerwał lodowaty, psychiczny śmiech. Dwóch aurorów cudem powstrzymało szarookiego mężczyznę od rzucenia się na mordercę. 
                -Dosyć!- głos Albusa Dumbledore'a wyrwał wszystkich z osłupienia. -Wyprowadzić go!
                Dementorzy natychmiast wykonali polecenie. Po chwili Śmierciożerca opuścił salę. Już się nie śmiał...
                -Wydawało mi się, że wolisz unikać wydawania kogokolwiek tym potworom. - odezwał się Alastor Moody, tak cicho, by usłyszał go tylko dyrektor Hogwartu.
                -To on jest potworem...

*

                Minęło parę tygodni. Ostatnio wyłapywano coraz mniej Śmierciożerców, wobec tego Ministerstwo więcej wysiłku włożyło w pracę Tymczasowej Komisji Odnajdywania Zaginionych. Organizacja, mimo nieco dziwnej nazwy, działała prężnie.
                W niewielkiej sali zgromadziło się kilka osób - pracownicy komisji, kilku aurorów i delegacja Wizengamotu.
                Przewodniczący zajął miejsce za biurkiem, westchnął ciężko i zwrócił się do zgromadzenia.
                -Dzisiaj zajmiemy się zaginięciami dzieci do lat dwóch.
                "I wątpię, czy skończymy w tym miesiącu, a i tak pewnie wszystkie wymordowano...", dodał w myślach i westchnął po raz kolejny. Takie sprawy były zazwyczaj bardzo przygnębiające.
                -Rozumiem, że członkowie Komisji zapoznali się z listą spraw omawianych w dniu dzisiejszym i powołani przez nich świadkowie czekają pod salą - spojrzał na swoich kolegów i aurora pilnującego drzwi. Wszyscy tylko skinęli głowami. -Dobrze więc. Przejdźmy do pierwszej sprawy... Zaginięcie Briana Coxa, urodzonego 17 września 1979 roku, półkrwi, w chwili zniknięcia miał półtora roku.
                Obecny na sali Dumbledore skrzywił się nieznacznie. "Co ma status krwi do odnalezienia małego dziecka?", pomyślał z niesmakiem.
                -Porwano go z terenu wokół domu, przez chwilę nie dopilnowany przez matkę, mugolkę.
                Powstał jeden z aurorów. 
                -Kingsley Shacklebolt - przedstawił się. Standardowa procedura. - Nie mam żadnego świadka, tylko dokumentację z mojego śledztwa.
                Położył grubą teczkę na biurku przewodniczącego i kontynuował.
                -Chłopiec nie żyje, jest pochowany na mugolskim cmentarzu w Highcliff. Rzucono na niego niezidentyfikowaną czarnomagiczną klątwę. 
                Przewodniczący przejrzał dokumenty... tak, nie było wątpliwości, wszystko dokładnie sprawdzone...
                -Wobec tego należy zawiadomić rodzinę.
                -Jego rodzina też nie żyje, zamordowani w zeszłym tygodniu przez tego Śmierciożercę, zabitego przy próbie pojmania.
                -Cox... faktycznie Shacklebolt, pisali o tym w gazecie... wobec tego sprawa zamknięta.
                Członkowie komiski znów tylko kiwnęli głowami, zasmuceni. Klątwa, na półtorarocznym dziecku...
                -Wobec tego następna sprawa... Erica Friedricksen, córka Catherine Volf, urodzona w sierpniu 1980 roku, dokładna data nieznana, czystej krwi. 
                Przez salę przebiegła fala zdumienia. Nieczęsto znikały czystokrwiste dzieci.
                -Zniknęła w wieku niespełna czterech miesięcy, w dzień śmierci swojej matki. Catherine Volf opuściła dom z córką, jednak przy jej zwłokach nie znaleziono śladu dziecka.
                W całym pomieszczeniu dało się poczuć pewne poruszenie. Młoda kobieta była powszechnie lubiana, tak jak Potterowie, jej śmierć wywołała więc podobną falę smutku, a zaginięcie jej córeczki wiele kontrowersji.
                Nieoczekiwanie dla wszystkich powstał dyrektor Hogwartu. Nikt się nie spodziewał, że wielki mag osobiście zajął się tym przypadkiem.
                -Albus Dumbledore. Dziecko jest bezpieczne. Mam niezbity dowód i świadka który to potwierdzi.
                -Ależ profesorze, tego dziecka szukano od dawna, jak to możliwe, że...- zaczęła dość młoda czarownica, jednak Dumbledore szybko jej przerwał. -Dziecko ma zmienione nazwisko. Świadek powinien to wyjaśnić.
                Zwrócił się do aurora przy drzwiach - Wzywam na świadka Carla Friedricksena.

                Wiele osób drgnęło, kilka wręcz zesztywniało, wbijając osłupiałe spojrzenia w wybitnego czarodzieja. Nikt nie spodziewał się usłyszeć nazwiska geniusza eliksirów, męża Catherine, skatowanej za zatajenie miejsca jego pobytu, i z całą pewnością ojca jej córki. To było prawie nierealne, a jednocześnie tak proste... Ale co z dowodem, o którym mówił profesor? Jakby zgadując myśli obecnych, czarodziej nieznacznie się uśmiechnął i dał znak by wprowadzono świadka.
                Na sali pojawił się młody, wysoki mężczyzna z gęstą czupryną jasnych włosów i przystojną twarzą o szarych jak burzowe chmury, smutnych oczach. Gdy stanął w pełnym świetle, kilka kroków przed biurkiem szefa Komisji, niektóre twarze rozpłynęły się w uśmiechu. Młody czarodziej miał na rękach roczną dziewczynkę o krótkich i bardzo gęstych ciemnozłotych włosach, wyglądających, jakby miały z nich powstać co najmniej trzy czuprynki. To na pewno były włosy jej ojca, mimo, że były  o ton jaśniejsze i jeszcze bujniejsze od jego grzywy, sięgającej połowy szyi. Więcej podobieństw nie dało się stwierdzić, gdyż zawstydzone maleństwo zakryło buzię rączkami, kuląc się.
                -Zna pan procedury?- spytał przewodniczący Komisji.
                -Tak.-Mężczyzna odpowiedział ładnym, nieco ochrypłym, niepokojącym barytonem.
                -Wobec tego obiecuje pan odpowiadać zgodnie z prawdą?
                -Tak.- powtórzył zapytany. Usiadł na wskazanym mu krześle przed biurkiem.
                -Nazywa się pan Carl Friedricksen i mieszka w rodowej posiadłości kilka kilometrów od Londynu?
                -Tak.
                -To jest pańskie dziecko?
                -Tak, moje i Catherine Volf, mojej żony.
                W bardziej niż przedtem rozwiniętej odpowiedzi czuć było wielki ból, zwłaszcza przy nazwisku kobiety.
                -Zmienił jej pan nazwisko, jak więc ma na imię?
                -Erine.
                W tym momencie siedząca na kolanach świadka dziewczynka odsłoniła słodką jak u aniołka, nadąsaną twarzyczkę, zupełnie jakby chciała pokazać swoje niezadowolenie z noszonego imienia.
Teraz nie było już żadnych wątpliwości, że szukali właśnie tego dziecka. Jej buzia, chociaż dziecinnie urocza, miała już piękne rysy Catherine i jej kształt oczu, szarych jak u Carla.
                -Jak znalazła się pod pańską opieką?
                -Tamtego dnia, kiedy jej matka... kiedy ją zabito... miały przenieść się świstoklikiem do nowego domu. Przyjaciel, do którego miała przyjść, zawiadomił mnie, że się nie pojawiła. Teleportowałem się na jego osiedle. Usłyszałem krzyki, potem odgłos deportacji... Leżała umierająca, kazała mi uciekać, dała mi tylko dziecko... nawet nie wiedziałem, że była w ciąży...
                Przewodniczący widział ból w oczach mężczyzny, jego heroiczną walkę z łzami, jednak musiał zadać ostatnie pytanie, by potwierdzić zeznania i móc zamknąć protokół.
                -Ale jak to możliwe, że dziecko się nie obudziło i nie zaczęło płakać? Przy tych wrzaskach, zaklęciach, konwulsjach matki...

                -Nie mam pojęcia, czemu nie płakała - odpowiedział mężczyzna, a w jego oczach błyszczała szczerość i... zdziwienie - ale kiedy brałem ją na ręce, oczy miała otwarte...


###########################

Cześć! ;)
Pierwszy rozdział ma jeszcze wprowadzić Was w moje opowiadanie, mam nadzieję, że wyszedł dobrze. Bardzo proszę o komentarze i polecanie mojego bloga.

niedziela, 4 sierpnia 2013

Prolog

                Był wyjątkowo mroźny, listopadowy wieczór. Ulicą opustoszałego czarodziejskiego osiedla szła młoda kobieta z niespełna czteromiesięcznym dzieckiem na ręku. Szła pieszo do domu przyjaciela, by za pomocą świstoklika przenieść się do nowego mieszkania. Bała się teleportować z niemowlęciem, a musiała szybko opuścić okolicę.
                Dziecko niespokojnie poruszyło się przez sen i kobieta przystanęła, wpatrując się w jego twarzyczkę. Jej córeczka... jej skarb... jedyny skarb, odkąd odeszła od męża. Kochała go i nie chciała tego, ale on jej nie słuchał. Nie mogła przecież zaakceptować tego, co chciał zrobić, to było złe, szalone...
                Musiała odejść. A teraz on nawet nie wie, że mają dziecko. A ją śledzą Śmierciożercy, by ich do niego doprowadziła... Dobrze, że chociaż nie chciał do nich dołączyć.
                Rozmyślania kobiety przerwał odgłos kroków. Otrząsnęła się z zamyślenia, poprawiła kaptur ocieniający jej twarz i ruszyła dalej. Nie zaszła jednak daleko. Z każdej strony otoczyli ją ludzie w czarnych szatach.
                -Witaj, Catherine... - młoda kobieta wzdrygnęła się mimowolnie, nie tyle na dźwięk swojego imienia, co głosu mężczyzny. Był zimny i nieprzyjazny... i przerażająco znajomy.
                -Więc to prawda, Mulciber, że do niego dołączyłeś. Czego chcesz?                                                      
                -Myślę, że to wiesz, Catherine... -odpowiedział Śmierciożerca. Ledwo skończył, inny z mężczyzn wrzasnął: -Gdzie on jest?! Gadaj! -słysząc nieznany, wściekły głos, Catherine zachwiała się i ukryła zawiniątko z dzieckiem w fałdach peleryny. Całe szczęście, że go nie zauważyli...
                -Nic wam nie powiem! -odpowiedziała zdumiewająco pewnie. Jednak wściekły Śmierciożerca nie miał zamiaru odpuścić. Wyjął różdżkę i po chwili pełen bólu krzyk młodej kobiety zmieszał się z jego głosem.
                -Powiesz mi i to w tej chwili! Obserwujemy cię od dawna, Czarny Pan już traci cierpliwość, a my nadal go nie mamy! Crucio! Gdzie - Crucio! - on - Crucio! - jest, do cholery?! Crucio!
                Jednak ani dalsze krzyki, ani groźby, ani tortury nie zmieniły zdania Catherine. Leżała już na ziemi, z jej ust ciekła krew. Oprawca właśnie podniósł różdżkę, by zadać ostatni cios, gdy nagle wszyscy poczuli intensywne pieczenie Mrocznego Znaku. Lord Voldemort chciał ich widzieć, i to natychmiast.
                -Musimy iść, Heller! - krzyknął któryś do kata.                                                                           
                -Jeśli teraz ją zostawimy, to...                                                                                                      
                -To wrócimy po nią później - wtrącił znudzonym głosem Mulciber -W tym stanie i tak stąd nie ucieknie.
                Po tym jakże oczywistym stwierdzeniu, Śmierciożercy deportowali się, obrzucając swoją ofiarę ostatnim, pogardliwym spojrzeniem. Teraz ciszę nocy przerywał już tylko ciężki, urywany oddech kobiety. Cieszyła się, że pomimo tych wszystkich wrzasków jej dziecko nie obudziło się. Gdyby zagrozili jej śmiercią córki, musiałaby powiedzieć wszystko. Jej rozmyślania ponownie przerwał odgłos kroków. Jednak tym razem głos, który usłyszała, był kochany i pełen bólu...
                -Cath... wreszcie...                                                                                                                   

                -Cii... szukają... cię... musisz uciekać... - przerwała mu z trudem. -Zostaw mnie... i weź ją, proszę... Ma na imię Erica...

Witam ;)

Wprowadzenie

To mój debiut, jeśli chodzi o fanfiction. Od paru miesięcy czytam różne blogi i stwierdziłam, że spróbuję własnych sił i opiszę historię, która od dłuższego czasu chodzi mi po głowie.

Akcja ma miejsce w czasie, gdy Harry uczy się w Hogwarcie. Wprowadzam jednak nową postać, która stanie się jedną z głównych. Troszeczkę powieje X-menem, mam nadzieję, że nikogo to nie zniechęci ;).
Zacznę od pierwszego roku, o każdej klasie będzie kilka rozdziałów. Najbardziej chcę się skupić na ostatnim roku wojny oraz siódmej klasie.

Na razie nie wiem, jak często będą pojawiały się notki, postaram się pisać jak najszybciej.
Zapraszam :)