Srebrna
kula księżyca wisiała wysoko na niebie, niezasłonięta przez chmury, które
dopiero nadpływały. W jego świetle Erine patrzyła z mieszanymi uczuciami na
bliźniaków Weasley, podchodzących coraz bliżej czarnej linii drzew. Ona sama
stała jeszcze w cieniu zamku, jej
drobna figurka wtapiała się w mur. Westchnęła głęboko. Cokolwiek ci dwaj… chłopcy zamierzali zmalować, w
najbardziej niebezpiecznym lesie Anglii, w najbardziej niebezpieczną noc roku,
ona pójdzie za nimi i pomoże im w razie potrzeby. Oni pomagali jej każdego dnia
czuć się jak normalna dziewczyna. Ruszyła za rudzielcami, którzy znikali już
pomiędzy potężnymi pniami. Podbiegła, starając się poruszać jak najciszej. Na
razie trawa tłumiła jej kroki, ale nawet najmniejsza gałązka mogła trzasnąć głośno
pod podeszwą.
W
jednej chwili zanurzyła się w mrokach lasu. Bliźniacy poruszali się praktycznie
po omacku, ale Rin widziała prawie tak wyraźnie jak za dnia. Niemal od razu
ogarnęło ją niewyjaśnione złe przeczucie. Ale niby jak można mieć dobre przeczucia
w takiej sytuacji?
Zagłębiali
się coraz dalej, nawet dziewczynka straciła już z oczu kraniec lasu. Dookoła
zaczęły pojawiać się coraz liczniejsze, błyszczące pary oczu. Nasilały się też
dźwięki – warknięcia, trzaski deptanej ściółki, jakieś głosy. Coraz więcej
stworzeń interesowało się zabłąkanymi uczniami Hogwartu.
Erine
przyspieszyła i zmniejszyła dystans, jaki dzielił ją od niczego nieświadomych
chłopaków. Teraz szła ledwie kilka metrów za nimi. Uśmiechnęła się pod nosem.
Bracia poruszali się jak dzieci we mgle i nie zauważyliby jej nawet, gdyby
dzieliło ich tylko parę kroków. Nagle poczuła coś i odwróciła się
gwałtownie. Delikatny podmuch wiatru
posłał jej zapach do nozdrzy jakiejś paskudnej kreatury. Stwór stanął tuż za
nią, gotowy skoczyć. Spojrzała mu w oczy i… wycofał się. Widocznie nawet takie
bestie nie lubią istot takich, jak ona. Tymczasem gdzieś, bardzo daleko,
rozległo się paniczne rżenie zabijanego zwierzęcia. Przebiegł ją dreszcz. W tym
lesie było coś, czego nigdy nie powinno tam być...
Bliźniacy
szli dalej, mijając ukrytą między drzewami polankę. Rin zaczynała się powoli
denerwować. Z tego, co mówił Hagrid, zapuszczanie się tak daleko nie było mądre
nawet w środku dnia. Wreszcie bracia zatrzymali się przy jakimś krzaku.
Dziewczyna stanęła za pobliskim drzewem i obserwowała ich z ukrycia.
Teraz, gdy stali, łatwiej mogli ją
zauważyć, a tego na razie nie chciała.
Jednak
Weasleyowie byli zbyt zajęci zbieraniem jakichś dziwnych jagód i nici z krzewu
przy którym stali. Nici lśniły jak żywe srebro w blasku gwiazd przeświecającym
przez gałęzie drzew. Dziewczynka patrzyła zauroczona, to musiały być włosy
jednorożca, wyjątkowo piękne i cenne. George zwinął kosmyk w kłębek i włożył do
kieszeni. Teraz skupiła się na dziwnych owocach. Widziała takie w książkach
ojca, które przeglądała w deszczowe dni, nie mając nic innego do roboty. Nie
zapamiętała ich nazwy, ale wiedziała, że ich działanie wpływa na zmianę
postaci. Ten krzew był w Europie bardzo rzadki, nawet na kontynencie, więc
skoro u Weasleyów się nie przelewało, musieli zdobyć jagody sami, jeżeli
chcieli ich użyć. Dziewczynce opadły ręce. Tylko Fred i George mogli tyle
ryzykować dla swoich dowcipów.
Wreszcie
skończyli swoje zbiory i zaczęli się rozglądać po okolicy. Erine dobrze znała
ten wyraz dezorientacji, który pojawił się w ich oczach. Reagowali tak zawsze,
gdy ktoś pytał ich o plan lekcji. Nie mieli pojęcia, jak wrócić do zamku.
Tymczasem w Rin narastał dziwny niepokój. Coś poruszyło się w ciemności, czy
jej się wydawało?.. Wyostrzyła wszystkie zmysły i zimny dreszcz przebiegł ją po
plecach. Coś tam było. Wielkie. I wściekłe.
- Fred…
- No?
- Pamiętasz, skąd myśmy
przyszli? – spytał George, drapiąc się po rudej czuprynie. Fred przerwał
zawiązywanie worka, w którym upchnęli swoje łupy. Rozejrzał się dookoła.
Wszystkie drzewa wyglądały tak samo. Właśnie otwierał usta, żeby odpowiedzieć
bratu, kiedy nagle obaj zadrżeli ze strachu. Gdzieś niedaleko rozległo się
przeraźliwe, chrapliwe wycie.
- C-co to było? –
spanikowany bliźniak obejrzał się przez ramię i zobaczył… - Rinnie?!
Powstrzymała się przed złamaniem mu nosa, chociaż z trudem. A już
myślała, że taka kobieta, jak pani Weasley nauczyła synów, jak zachowywać się w
lesie. No tak, ale to był Fred…
- Nie drzyj się, kretynie.
Musimy stąd iść. Coś się tu kręci. Chodźcie za mną.
Odwróciła się i
przyjaciele ruszyli za nią. Blady jak ściana George pociągnął brata za rękaw.
- Widziałeś jej oczy? –
wyszeptał. Fred kiwnął głową.
- Świecą się. Ronuś miał
rację.
George
spojrzał na ledwo widoczną w ciemności figurkę przyjaciółki, zastanawiając się,
co to zmienia.
Fred zastanawiał się nad
czymś innym.
-Rin, jesteś pewna, że
dobrze idziemy?
- Widzę w ciemności. – jej
oczy zalśniły jak dwa srebrne księżyce, gdy spojrzała na niego przez ramię.
Fred tylko skinął głową. Nie było czasu, by w tej chwili to omawiać. Doszli do
polanki, którą przedtem minęli. Zatrzymali się na chwilę odpoczynku.
- Nie pamiętam tego miejsca… - George rozglądał się niepewnie.
- Mijaliście je z prawej
strony. – Wyjaśniła szybko. Wilczy instynkt, efekt eksperymentu ojca coraz
bardziej stanowczo ją ostrzegał. Odwróciła się. Ogarniała ją panika. Zdążą
dojść do zamku?
- Poczekajcie tu. –
wyszeptała. Zostawiła zmęczonych i przerażonych bliźniaków, ruszając z
powrotem. Przeszła kilkanaście kroków i zatrzymała się. Przyjaciele ciężko przyjęli jej zdolność
widzenia w ciemności. Bała się ich reakcji, kiedy dowiedzą się całej prawdy.
Ale… czy to naprawdę było ważne? Są jej przyjaciółmi, nic nie może im się stać.
Nawet, jeśli po wszystkim nie będą chcieli mieć z nią nic wspólnego… Dosyć!
Miała zdolności, pilnie strzeżony sekret, i jeśli będzie musiała je ujawnić,
zrobi to. Dla nich.
Przymknęła oczy i głęboko
wciągnęła powietrze. Czuła zapach lasu: kilka gatunków drzew – sosnę, świerk,
jawor, topolę i jakieś inne, których jeszcze nie znała, zwierzęta, magiczne i
całkiem zwyczajne, i bestię. Dziką i żądną krwi. Do uszu dziewczynki dobiegł
szmer. Otworzyła gwałtownie oczy. Była coraz bliżej.
*
Fred rozejrzał się po
polance, na której się zatrzymali. Miała kształt nieregularnego koła, dało się
ją przejść dwudziestoma krokami. Obrastały ją wysokie drzewa, głównie iglaste;
chłopak przypomniał sobie, że liściastych rosło coraz mniej, w miarę jak
zagłębiali się w gęstwinę. Przez ich gałęzie przebijało się światło księżyca,
rozjaśniając mroki lasu w tym jednym jedynym miejscu, pozwalając bliźniakom
cieszyć się jego widokiem. Ziemię porastała trawa, więdnąca już ze względu na
porę roku, zdeptana przez łapy i kopyta mieszkańców boru. Na obrzeżach rosły
niewysokie krzewy, przechodzące w drobne drzewka poprzedzające główną linię
roślinnych kolosów. Dookoła pachniało żywicą i jakby piżmem, a w koronach drzew
szumiał wiatr. W oddali rozlegały się odgłosy, wydawane przez nocne stworzenia.
Rudzielec stał z boku polanki,
patrząc na ginącą w cieniu ścieżkę, na której zniknęła jego przyjaciółka.
Odwrócił się i powoli podszedł do brata, który rozsiadł się na pieńku po
zwalonym drzewie po środku. George opierał łokcie na kolanach, a brodę na
splecionych dłoniach. Podniósł oczy na swojego bliźniaka, który stanął przy
jego lewym boku. Przez chwilę patrzyli na siebie, szukając odpowiednich słów.
- Wszyscy mówili, że ona
jest inna – odezwał się wreszcie Fred, patrząc w bok i marszcząc brwi, jakby
nie podobało mu się to, co mówił. – My też to czuliśmy, ale to, co widzieliśmy
dzisiaj… to już był dowód. Ona nie jest zwyczajnym… człowiekiem.
- Tak… - George od
początku wypowiedzi brata wbijał spojrzenie w splecione palce, teraz jednak
skierował na niego płomienny wzrok. – Ale to niczego nie zmienia! To jest nasza
Rinnie i… - urwał, niepewny, co powinien dodać. Emocje to jedno – przez te kilka tygodni stała im się bliska jak
siostra, mimo że prawie cały czas uciekała, i rudzielec nie mógł sobie
wyobrazić, że mieliby tak po prostu nagle ją zostawić. Ale jeżeli była
niebezpieczna… Zmieszany spojrzał w oczy brata.
- To niczego nie zmienia.
– powtórzył jego słowa Fred. Uśmiechnęli się lekko.
W tym momencie trzasnął
patyk, i ze ścieżki wyłoniła się Erine. Zdecydowanie prędkość i gracja, z jaką
poruszała się w tych egipskich ciemnościach i plątaninie korzeni była
ponadnaturalna, ale teraz dodatkowo niepokojąca. W mroku fosforyzowały jej
rozszerzone strachem oczy, a gdy promień księżyca oświetlił jej twarz, skóra
okazała się jeszcze bledsza niż zwykle. Biała jak śnieg. Podbiegła i zatrzymała
się przy chłopcach, przez kilka sekund uspokajając bardzo przyspieszony oddech.
W jej gęstych włosach zaczepiło się kilka liści i maleńka gałązka, musiała więc
wracać w wielkim pośpiechu.
- To coś… chyba nas
śledzi… Jest coraz bliżej, i coraz bardziej się wkurza. – jej głos drżał,
pierwszy raz było w nim aż tyle emocji. Rin sama była tym zaskoczona.
Zwłaszcza, że nie bała się o siebie. Ona zdążyłaby uciec. Oni… nie miała
pewności.
- Musimy iść! Już! – prawie krzyczała,
chwytając chłopców za ręce i ciągnąc ku skrajowi polanki.
Wpadli pomiędzy drzewa,
liście młociły ich po twarzach, gdyż nie byli w stanie zauważyć ich na tyle
wcześnie, by przynajmniej się uchylić. Oddech dziewczynki stawał się spazmatyczny.
Z każdym wdechem woń stwora była wyraźniejsza i słyszała już jego ciężkie
dyszenie i mrożący krew w żyłach warkot. Instynkt kazał jej uciekać, ale nie
mogła przecież zostawić ich samych. Po paru minutach za plecami trójki uczniów
rozległo się głośne trzaśnięcie. To musiał być potężny konar, strącony przez
piorun w jedną z letnich, burzowych nocy, który mijali kawałek wcześniej. Erine
puściła ręce bliźniaków i popchnęła każdego z nich w plecy.
- Uciekajcie! – krzyknęła.
– No dalej, biegnijcie!
Stąpanie stwora było coraz
bliższe. Widząc jakąś desperacką stanowczość w oczach przyjaciółki, bracia
zebrali wszystkie siły i ruszyli najszybciej, jak mogli.
Tymczasem Rin skierowała
się w stronę, z której przybyli. Od momentu, w którym poznała bliźniaków, stali
się jej bardzo bliscy. Z czasem zostaliby pewnie kimś tak ważnym jak Iwan, dla
którego ani przez chwilę nie wahałaby się oddać życia. Teraz zrobi wszystko, by
uratować przyjaciół. Najlepiej, jeśli jej też uda się przeżyć.
Do takich wniosków doszła,
pokonując w kilka sekund dystans, który poprzednio zajął im ponad minutę. I
wreszcie zobaczyła ich prześladowcę. Ogromny stwór o budowie ciała
przerośniętego niedźwiedzia, z wydłużonym pyskiem pełnym pożółkłych, ostrych
zębów ociekających gęstą, śmierdzącą śliną; nad pyskiem jarzyły się czujne,
przekrwione ślepia, nisko osadzone nad sinym nosem, którym rył w ziemi tuż przy
pękniętej gałęzi. Tam, gdzie George się potknął i podparł ręką… Potwór wyczuł
ją i podniósł łeb. Księżyc przebił się przez chmury i oświetlił brudne,
splątane siwe futro, miejscami poprzecinane szerokimi bliznami po zębach i
pazurach innych osobników.
Z gardła zwierza dobył się
donośny warkot, przechodzący w przytłaczające wycie.
- Cześć, śliczny…
Wymruczała Erine, patrząc na paskudny wybryk natury, który w odpowiedzi
zaryczał agresywnie. Dziewczynka też na niego warknęła; przypominało to warkot
wilka. Przez chwilę stałą na granicy osłupienia i ekscytacji. Nie miała
zielonego pojęcia, że tak umie.
Jednak stwór najwyraźniej
nie podzielał jej fascynacji. Naprężył potężne cielsko do skoku i jednym susem
pokonał dzielącą ich odległość. Wielkie zębiska kłapnęły tuż przy głowie
gryfonki, która tylko dzięki niebywałemu szczęściu i refleksowi zdołała się
uchylić. Potwór był o wiele sprawniejszy, niż na to wyglądał. Potężne
machnięcie łapą (znów spudłowane ledwie o włos) roztrzaskało w drzazgi młode
drzewko, za które wskoczyła Rin, a powiew porwał do góry całą jej ciężką czuprynę.
Nagle, zanim zdążyła się
zorientować, jej łopatki mocno uderzyły o ziemię, a nad jej ciałem zwieszał się
tułów zwierzęcia. Pochylało łeb, by zabrać się za konsumpcję. Za konsumpcję jej
unieruchomionych zwłok. O ile w ogóle ją zabije, zanim zacznie się pożywiać.
Nie chciała tak skończyć.
W jej głowie zapaliła się iskierka instynktu przetrwania. Był jeden, ostatni
sposób, żeby się uratować. Mimo, że obiecała sobie, że nigdy po niego nie
sięgnie.
Kij
z tym! Mam jedenaście lat, chyba jeszcze za wcześnie, nie?!
Wyciągnęła przed siebie
prawą rękę. Ze szparek pomiędzy palcami, które zawsze chowała pod przydługimi
rękawami, wysunęły się pazury, te które wyrosły jej w dzieciństwie. Z tym, że
teraz połyskiwały złotawym metalem. Krzywiąc się z obrzydzenia wbiła je w
brzuch stwora i przeciągnęła do przodu.
Stworzenie wydało agonalne
wycie i krwawiąc odbiegło w las. Dziewczynka popatrzyła na swoją dłoń. Z trzema
metalicznymi szponami, spływającą krwią. Zerwała się z podłoża i pobiegła
najszybciej, jak potrafiła.
*
Od twarzy Erine odbijały
się liście. Zbliżała się do skraju lasu, gdzie dominowały już drzewa liściaste,
a przez gałęzie przebijał się kontur zamku. Serce dziewczynki waliło jak
młotem, kiedy zwolniła do truchtu i zaczęła przeczesywać wzrokiem najbliższe
połacie zieleni. Nagle usłyszała ciężkie oddechy przyjaciół i ich stłumione
głosy. Pobiegła w tamtą stronę i zobaczyła Weasleyów leżących na ściółce.
Zatrzymała się przy nich. Gdy tylko ją zobaczyli, poderwali się na równe nogi.
- Nic ci się nie stało?
- To coś… nadal nas goni? – zapytał Fred.
- Nie… już się… odczepiło… - głos dziewczynki rwał
się od biegu i nadmiaru adrenaliny.
- Na pewno wszystko w
porządku, Rinnie? – powtórzył swoje pytanie George, niepewnie zerkając na jej
zakrwawioną rękę. Strasznie pobladł, kiedy dokładnie zobaczył, jak ona wygląda,
mimo, że ucieszył się, że to nie jej krew.
- Chyba mamy do pogadania,
Rin.
*
Trójka gryfonów grzała się
przy dogasającym kominku. Erine patrzyła na swoje ręce; po drodze na wieżę
wstąpiła do łazienki, bu umyć się z krwi i schowała pazury z powrotem. W ciszy,
która panowała, słychać było trzaskanie popielejącego opału i spokojne oddechy
z najniżej położonych sypialni. Dziewczynka czuła na sobie uporczywe spojrzenie
dwóch par błękitnych oczu. Odetchnęła głęboko i podniosła wzrok na bliźniaków.
- Jesteście pewni, że
chcecie to wiedzieć?
Odpowiedziało jej podwójne
kiwnięcie głowami. Wzięła głęboki oddech.
- Najlepiej chyba, jak
zacznę od początku. Mój tata… kojarzycie go, nie? Carl Friedricksen. Mówią, że
jest geniuszem eliksirów. Od czasów szkoły. Po rodzicach zostało mu tyle
pieniędzy, że w zasadzie nigdy nie musiał pracować. Ale chciał, i po Hogwarcie
został magomedykiem. Rzucił to dopiero, jak Sami-Wiecie-Kto zaczął go szukać.
Nie wiem po co, ani dlaczego akurat jego. –przerwała, zerkając niepewnie na
Weasleyów, ale nie zauważyła żadnej negatywnej reakcji.
- W każdym razie…
nauczyciel eliksirów bardzo go lubił i parę lat od owutemów wysłał mu, jako
jednemu z pierwszych, informację o publikacji tezy… czyjejś tam… o…
kontrolowanej mutacji międzygatunkowej. – Spojrzała w bok, chowając pochyloną
twarz za zwisającymi włosami. Widać było, jak bardzo bolesny był to dla niej
temat. Ale musieli wiedzieć…
- Postanowił…
przeprowadzić eksperyment. Ja… myślę, że jednak nigdy by tego nie zrobił,
tylko… Strasznie się załamał, kiedy umarła moja mama. – Zacisnęła oczy, jakby
chciała ochronić się przed tym, co miała powiedzieć. – Chyba po prostu musiał
mieć coś, na czym mógłby się skupić, i kiedy miałam dwa latka… zaczął to. –
wyrzuciła z siebie na jednym wdechu, kończąc prawie szeptem. Jednocześnie
podciągnęła lewy rękaw skórzanej kurtki.
Na wewnętrznej stronie
przedramienia, tuż pod zgięciem łokcia, miała stary tatuaż, jedno słowo i
numer. Numer pierwszego na świecie, chorego eksperymentu. Poniżej, w dwóch
regularnych rzędach znajdowało się siedem głębokich blizn, jak dziury wycięte w
ciele cieniutką rurką. Te położone wyżej, najstarsze, były szersze,
rozciągnięte w miarę, jak rosła. Przez dziewięć lat.
Fred i George patrzyli na
nią w kompletnym szoku. Spodziewali się jakiegoś pokrewieństwa z wilkołakiem,
ubocznych skutków zaklęcia, powikłań magicznej choroby, czegokolwiek, ale nie
tego. Nie mogli oderwać wzroku, mimo, że ślady na ręce dziewczynki były
przerażające i budziły mimowolną odrazę. Ich oczy nie wyrażały jednak prawie
nic oprócz bezradnego współczucia.
- Ale jak… co… co to…
dało? – Wyjąkał George. Nie mieściło mu się to w głowie. Niezależnie od
skutków, jaki ojciec robi coś takiego własnemu dziecku? Nie mógł poją tego
okrucieństwa, czy może szaleństwa..? Nagle tknęła go myśl, czy jego pogodna,
kochająca się rodzina, a przede wszystkim ojciec, byłaby taka sama, gdyby ich
matka odeszła tak wcześni? Czy ktokolwiek z nich zdołałby to znieść?
Erine opuściła rękaw, nie
mogła już patrzeć na okaleczoną skórę. Spojrzała na braci z najbardziej
obojętną miną, na jaką mogła się zdobyć.
- Pamiętam tylko okropnie
śmierdzący, jaskrawy eliksir i wielką, grubą strzykawkę. – O dziwo, bliźniacy
wiedzieli, czym są strzykawki. – Potem strasznie bolało, a później… wszystko
zależało od tego, jakie świństwo akurat dostałam. – Wzruszyła niedbale
ramionami, tylko udając, ze traktuje to lekko.
- Więc… pierwsza była
baza, eliksir z kilkoma genami wilka, które włączył do mojego DNA. Potem ojciec
był tak miły, że zaszczepił mnie na jad wilkołaka. Nie mógł pozwolić, żeby jego
cenny eksperyment się zmarnował. To działa tylko z tą bazą. – wyjaśniła smutno,
widząc wytrzeszczone oczy chłopców. – Następnie regulował mi strukturę kostną i
mięśniową, żebym rosła taka dziwna, jak potrzebował, i podregulował mi zmysły.
Jakby to powiedzieć… Słyszę tu chrapanie Rona. Czułam tego stwora w lesie z co
najmniej kilkunastu metrów. I widzę w ciemności. Wtedy właśnie… zmieniły mi się
oczy. Wcześniej były ciemniejsze. I nie świeciły… To wszystko było strasznie
szybko, już nie pamiętam, jak to jest być normalnym.
W wieku czterech lat miałam już pazury, jak zwierzę. – Zbladła i skrzywiła się,
jakby przyznała się co najmniej do nieumyślnego morderstwa. – To znaczy nie
całkiem. Bo one, wyrosły tak jakby w środku kości przedramienia, i wychodzą z
pomiędzy palców. Są trzy. Przez następne parę lat cały czas próbował i w końcu
mu się udało. Zrobiły się takie… metalowe.
Uniosła dłonie na wysokość
piersi i wysunęła z obu trzy ostre, złotawe szpony, wystające na około dziesięć
centymetrów. Wyglądały dziwnie na miejscu.
- To zwierzę w lesie…
przewróciło mnie i chciało zeżreć. Musiałam je zranić. – Spojrzała na pazury z obrzydzeniem,
wsuwając z powrotem. – Inaczej by mnie zabiło… - Patrzyła już w podłogę,
próbując ukryć łzy, podchodzące jej do oczu, niepewna, czy tłumaczy się
przyjaciołom, czy przed samą sobą. Odwróciła się, kierując w stronę schodów do
dormitoriów dziewcząt. – To tyle.
- Czekaj, gdzie ty
idziesz, Rin? – zatrzymał ją głos Freda. Stanęła zaskoczona.
- Myślałam, że po tym
wszystkim już nie będziecie chcieli mieć ze mną nic wspólnego. Przecież ja…
jestem potworem. Bestią, jak ta w lesie. – Powiedziała, nie spuszczając
spojrzenia ze ściany. Jej oczy błyszczały w ciemniejącym pokoju, jednak była w
nich pustka, jakiej nigdy przedtem tam nie było. Bo właśnie po raz pierwszy
powiedziała na głos, jak się czuła – inna niż wszystkie stworzenia na ziemi,
wynaturzone dziwadło, którego własny ojciec, za którego sprawą taka była, nie
chciał jej widzieć na oczy, skoro ją zostawił; powiedziała, dlaczego się
chowała, uciekała, czemu bała się dopuści do siebie kogokolwiek. W dwóch
zadaniach otworzyła się do końca, pokazując cały wewnętrzny wymiar jej
osobistej tragedii.
- Nie jesteś potworem,
Rinnie. – wyszeptał George, a dziewczynka usłyszała za sobą jego ciche,
ostrożne kroki. – Jesteś inna, to
prawda, ale to przecież niczego nie zmienia. Jesteś po prostu… kimś wyjątkowym,
i strasznie skrzywdzonym, ale to nie robi z ciebie potwora. Nigdy tak nawet nie
myśl.
Chłopak dokończył ledwo
słyszalnym głosem, ale Erine bez problemu zrozumiała każde słowo. Przekonanie,
z jakim mówił, wywarło powalające wrażenie, a wzruszenie opanowało ją
całkowicie w chwili, gdy George niepewnym ruchem wyjął z jej włosów ostatni
listek. Odwróciła się i zobaczyła ciepłe uśmiechy. Nie pogardę, nie strach i
nie odrzucenie których tak się bała, ale cichą obietnicę, że wszystko będzie
jak dawniej, a może nawet lepiej.
I rozpłakała się, drugi
albo trzeci raz od niemowlęctwa. Pierwszy raz ze szczęścia.
#########################
Cześć :)
Bardzo, bardzo przepraszam za zwłokę, ale ten rozdział kosztował mnie naprawdę dużo pracy, a w międzyczasie byłam chora i miałam dużo nauki. Mam nadzieję, że jest na tyle dobry, że mi wybaczycie.
Co do treści... wszyscy się tam co chwilę obracają, mam nadzieję, że nikogo to nie razi ;)
Dziękuję wszystkim, którzy czekali.
Jeśli mam u kogoś jakieś zaległości, proszę się upominać!
I bardzo ładnie proszę o komentarze :)
I zapomniałam : rozdział jest dla Windy, której zawdzięczam nowy, o wiele lepszy wygląd bloga!!! To ona znalazła, pomogła wybrać i wstawić szablon i wyjustowała stare notki. Wielkie brawa! :*