Październik
minął nie wiadomo kiedy. Nauki było coraz więcej, a dni powoli stawały się
krótsze, co w pewnym stopniu tamowała rozwój życia towarzyskiego. O ile ktoś
zamierzał takowe prowadzić... Od czasu, gdy Hermiona odkryła, co jest dziwnego
w oczach Erine, panna Volf unikała ludzi jeszcze bardziej, niż dawniej, Mimo,
że nie została odrzucona przez swoją odmienność. Koleżanka była zdziwiona, to
wszystko. I właśnie do akceptacji musiała się przyzwyczaić. W końcu dotychczas
obcy traktowali ją albo z niepewnością i dystansem, albo jak przedmiot, zwierzę
- po prostu nic nie znaczący obiekt eksperymentu. Teraz traktowano ją jak
pełnowartościową osobę, i musiała przystosować się do tego, iż skończyło się
dzieciństwo, w którym nikt nie dostrzegał jej samej. Dlatego znikała na
większość dnia po lekcjach, wracała, gdy w pokoju wspólnym zaczynało już
pustoszeć i kładła się spać, kiedy jej koleżanki dawno już wtuliły się w
objęcia Morfeusza.
Nikt
nie zakłócał jej tego porządku. Aura niezwykłości, która otaczała ją nawet gdy
usiłowała zniknąć, wtopić się w tło, sprawiała, ze każdy czekał na ruch z jej
strony. Wyjątek stanowili bliźniacy. Im jedynym udało się przedrzeć przez jej
skorupę, odmienność i traumy z dzieciństwa - które zniszczył ojciec, po stracie
żony niezdolny okazać miłości córce - i dotrzeć do tej ukrytej, prawdziwej
Erine. tej, która byłaby Ericą, gdyby wszystko potoczyło się inaczej.
Wrażliwej, wesołej, empatycznej i miłej. Potrzeba było tylko trochę ciepła, by
ją wyrwać z kokonu choć na krótką chwilę, na jeden prawdziwy uśmiech. Zanim
spotkała Weasleyów, tylko jedna osoba była w stanie tego dokonać. Ale minęło
już wiele lat, odkąd widziała swego kuzyna po raz ostatni. Kiedy ich ojcowie
się pokłócili, pozostały im już tylko listy, ale w szkole nie mieli czasu ich
pisać. Właśnie, czasu...
Nagle
Erine uświadomiła sobie, że szmer, który ją obudził jakiś czas temu,
spowodowały delikatnie zamykane drzwi. Odsunęła kotarę przy łóżku. Pokój był
pusty, nawet posłanie Lavender zostało już porzucone. A to oznaczało, że śniadanie
zaczęło się już bardzo dawno temu.
*
Nerwowo
poprawiała kołnierzyk mundurka, który żadnym sposobem nie chciał ułożyć się pod
szatą. Skuliła się, wchodząc do Wielkiej Sali, i pochyliła głowę. Już od drzwi
słyszała rozmowy i szelest sowiej poczty. Kątem oka widziała dziwne spojrzenia
kilku osób, ale szybko skojarzyła je z faktem, że w pośpiechu nie zdążyła się
uczesać, i jej włosy, gęste i sprężyste z natury, sterczały we wszystkie
strony. Spóźnić się i wyglądać jak strach na wróble, tak na dobry początek
dnia... I czego jeszcze może chcieć dziewczyna? Poprawiła torbę na ramieniu i
zatrzymała rękę, którą odruchowo podniosła, by odgarnąć wchodzące do oczu
włosy. Nie tą ręką... Odsunęła grzywkę palcami prawej dłoni. Zbladła na myśl,
co by było, gdyby nie zorientowała się w porę i lewy rękaw by opadł. Doszła już
do stołu gryfonów. Lekko wstrząsnęła głową, pozwalając włosom ponownie opaść, i
podniosła wzrok z podłogi w poszukiwaniu wolnego miejsca.
-
Rinnie! - tak, zdecydowanie mógł ją dziś spotkać jeszcze większy wstyd. -
Rinnie, chodź do nas!
Ze
zniesmaczoną miną przeszła kilkanaście kroków, starając się ignorować
rozbawione lub kpiące spojrzenia, by usiąść na ławce obok szczerzących się,
rudych bliźniaków.
-
Mówiłam, że macie tak do mnie nie mówić, kretyni. - wycedziła. - Cześć, Lee. -
rzuciła w stronę przyjaciela Freda i George'a, ciemnoskórego chłopaka z
dredami. Skinął jej głową w odpowiedzi, łykając spory haust herbaty.
-
Ale sama mówiłaś, że nie lubisz tego imienia, więc staramy się je upiększyć. -
Fred dokonał niemożliwego i uśmiechnął się jeszcze szerzej.
-
Rinnie, Rinuś, Rinusia, Erisia... - każdy pomysł George'a był jeszcze gorszy
niż poprzedni. Erine jęknęła, wtulając twarz w swój jeszcze pusty, szczerozłoty
talerz. Rozczochrane włosy, o dwa tony ciemniejsze od nakrycia, ułożyły się
wokół głowy jak stercząca, powyginana aureola. Fred nachylił się do niej ze
złośliwym uśmiechem.
-
To jest talerz, Rin, z tego się je. Śpi się na poduszce...- zakpił doskonale
słyszalnym szeptem. Natychmiast podniosła głowę, wbijając w niego wzrok
mordercy. Nienaturalnie jasnoszare oczy potęgowały efekt, ale cel został
osiągnięty. Mimo, ze ogromne okna i zaczarowane sklepienie zapewniały dużo
światła i oczy Rin traciły tam swoje odblaskowe właściwości, wolała ich nie eksponować
i spuszczała wzrok przez cały czas. Tego właśnie Weasleyowie chcieli ją
oduczyć. Nie znali natury ani powodu odmienności Erine, ale dostrzegali w niej
zagubioną, samotną, odrzuconą dziewczynkę, i chcieli pomóc jej się otworzyć.
Ale najpierw musiała przestać się chować. Więc skoro przestała, mogli na razie
dać jej spokój. Fred uśmiechnął się i podsunął jej opróżniony do połowy talerz
z tostami.
-
Głodna?
*
Dzisiaj
po prostu miała fatalny dzień. Doszła do tego wniosku, wpatrując się w gęsie
pióro, które miała zmienić w pióro wieczne. Spróbowała jeszcze raz. Zaostrzony
koniec zaświecił się metalicznie, jak stalówka. Skrzywiła się. Miała uraz do
wytworów organicznych, które zmieniały się w metal. Po piątym niepowodzeniu
rozejrzała się po klasie. Większość daremnie próbowała wykonać zadanie, kilka
osób szeptało do siebie, reszta wymieniała liściki lub patrzyła w okno i
myślała nad sensem życia; Seamus przyglądał się nieufnie swojemu pióru, jakby
zastanawiał się, czy nie wybuchnie, jeśli spróbuje je transmutować. Wyjątkowe
rozluźnienie nie było poskramiane przez surową profesor MacGonnagal, pogrążonej
w rozmowie z Hermioną, która jako jedyna poradziła sobie z zaklęciem.
Oczywiście. Kiedy zadzwonił dzwonek i praca domowa (ćwiczyć transmutację!)
została zadana, pęd uczniów uciekających z sali porwał do lotu wszystkie pióra,
zebrane przez nauczycielkę. Zniecierpliwiona macnęła różdżką i w klasie znów
zapanował porządek.
-
Banda matołów - wyszeptał, niczym sufler w teatrze, Irytek, który wsunął się do
pomieszczenia przez otwarte drzwi.
-
Milcz, Irytku - uciszyła poltergeista wicedyrektorka, mimo, że w głębi duszy
wyjątkowo przyznała mu trochę racji.
*
Jeżeli
na transmutacji uznała, że ma zły dzień, to teraz było dziesięć razy gorzej.
Erine wodziła wzrokiem za Snapem, który, jeszcze bardziej ironiczny niż zwykle,
krążył po klasie, komentując żałosne wyniki warzenia eliksirów. To coś, co
kazał im dzisiaj przygotować nie wyszło nawet pannie Granger - czyli było
niewykonalne. Dziewczyna zrezygnowana spojrzała na swój bulgoczący kociołek.
Eliksir orzeźwiający, który powinien już dawno przybrać subtelną, miętową
barwę, wyglądał jak wymiociny ogra (i pachniał niewiele lepiej). Z irytacją
zamknęła oczy. Jej ojciec miał być cholernym geniuszem eliksirów, nie? Więc czemu
odziedziczyła jego okropne włosy, a nie talent? Upiorny łopot peleryny
przybliżył się i po chwili usłyszała swój wyrok:
-
Dno, Volf. Jeszcze gorzej niż myślałem.
Wkurzona
gryfonka otworzyła oczy i wlepiła je w nauczyciela. W mrokach lochu musiał
widzieć, że fosforyzują, ale w tej chwili nie dbała o to. Wcale nie poszło jej
gorzej niż Neville'owi, którego eliksir wykipiał na niego w połowie zajęć,
Ronowi, który wytworzył niezidentyfikowaną substancję konsystencji plazmy, czy
nietykalnemu Malfoyowi, którego kociołek wydzielał bardzo realistyczne bagienne
opary...
-
A co pan myślał? - spytała bezczelnie, ściągając na siebie uwagę połowy klasy.
Profesor uśmiechnął się drwiąco, mieszając jej wywar. Bardzo zawiesisty.
-
Łuski wiwerny... - jęknęła. Zapomniała dodać ostatnich trzech po ostatnim
mieszaniu. Gdyby dodała te przeklęte łuski, jej eliksir byłby co najmniej
znośny...
-
Właśnie, Volf. Cieszę się, że do tego doszłaś. Szkoda tylko, że to nic już nie
da. - wycedziła swoim zimnym, sarkastycznym głosem. - I minus dziesięć punktów
za brak szacunku wobec nauczyciela.
Miała
ochotę wstać i porządnie na niego nawrzeszczeć, ale to zapewniłoby jej pewnie
szlaban do końca tygodnia. Teraz gapili się na nią już wszyscy, więc pozostało
jej jedynie spuścić głowę, by ukryć oczy, zanim zauważy je ktoś jeszcze.
Dzięki, tato, pomyślała. Właśnie o takich chwilach marzyłam.
*
Przedpołudniowe
zajęcia dobiegły końca i wszyscy uczniowie kierowali się w stronę Wielkiej
Sali. Ostatnimi rzeczami, jakich potrzebowała Rin było jedzenie i pomieszczenie
pełne ludzi, ale lekcja eliksirów zdołowała ją tak bardzo, że musiała się
wyżalić bliźniakom. W ciągu tych kilku tygodni tak nawykła do okazywanej
życzliwości, że nie mogła się bez niej obyć. Kiedy przeszła przez próg,
ogarnęło ją zdziwienie. W każdym zakątku sali umieszczono dynie, dyniowe lampiony,
pod sufitem latały nietoperze, a między stołami kręciło się więcej duchów niż
zwykle przy posiłku. Po chwili jej twarz rozjaśniła się zrozumieniem. To był
ostatni dzień października, wyczekiwana przez wszystkich Noc Duchów, kiedy
wieczorem miała się odbyć wystawna uczta, a zamkowe duchy będą świętowały razem
z uczniami. Jedyny dzień w roku, w którym wolno jej było wyjść z domu...
Siedmioletnia
dziewczynka ubrana na czarno zbiegła po kamiennych schodach. Pomimo wieczornych
ciemności przeszła szybko przez nieoświetlony hall. Zatrzymała się dopiero w
przedsionku, z bijącym sercem wpatrując się w drzwi. Zamarła, słysząc kroki
dobiegające zza pleców. Próg lekko skrzypnął i nagle samoistnie zapaliły się
świece na metalowych świecznikach przytwierdzonych do ścian. Źrenice jasnych
oczu błyskawicznie się zwęziły, tak, że światło nie poraziło dziewczynki.
Odwróciła się, przestraszona, ze pozwolenie zostanie cofnięte, że kolejny
wieczór spędzi sama, w swojej sypialni albo w bibliotece. Ale ojciec nic nie
mówił. Po prostu wręczył jej drewnianą kosę, maskę kata z namalowaną trupią
czaszką i worek. Miał nieprzeniknioną twarz, ale worek na cukierki oznaczał
niemal uśmiech. Prawie podobny do tego, który na chwilę wykrzywił usta
dziewczynki gdy odbierała podane jej przedmioty. Czarodziej natychmiast
odwrócił wzrok od córki. Za bardzo przypominała matkę, gdy się uśmiechała...
Ale
ona nawet nie zwróciła na to uwagi, bo oto na podwórzu trzasnęło, a po chwili
rozległ się stukot kołatki. Mała blondynka wyciągnęła rękę, dotykając drzwi,
które natychmiast otworzyły się na oścież. Wpadł przez nie czarnowłosy
chłopiec, niewiele starszy od niej. Przydługie kosmyki wpadały mu w ciemne
oczy, i co parę kroków odgarniał je dłonią z długimi, ostrymi szponami. Równie
często poprawiał okazały kołnierz staroświeckiej peleryny. Wyszczerzył się,
ukazując doprawione kły. Bo dzisiaj Iwan był wampirem, a jego kuzynka śmiercią.
I ruszali ogołocić okoliczne domy ze wszelkich smakołyków.
-
Chodź. Rickie! - zawołał chwytając dłoń w czarnej rękawiczce. Sterczące,
ciemnozłote włosy, za jasne oczy i trójkątną twarzyczkę zakryła maska. Wybiegli
w noc.
-
Rin? - dziewczyna zamrugała oczami. Stał przed nią Seamus, przyglądając się z
niepokojem. Zdała sobie sprawę, że od ładnych paru minut stoi w połowie drogi
od wejścia do stołu ich domu, gapiąc się na dekoracje. Jej blade policzki
pokrył delikatny, różany rumieniec.
-
W porządku?
-
Tak, dzięki... Po prostu się zawiesiłam. - Po prostu wspominała jeden z
niewielu szczęśliwych momentów swojego krótkiego życia. Kątem oka zauważyła
dwie ogniste czupryny i skierowała się w ich stronę.
Czas
ponarzekać na Snape'a.
*
-
Vingardium leviosa - mamrotała bez przekonania klasa pierwsza na popołudniowej
lekcji zaklęć. U większości nie odnosiło to skutków, przynajmniej tych
pożądanych. Czerwony ze wstydu Seamus zeskrobywał sadzę z pulpitu w miejscu,
gdzie pióro, które miał wprawić w lewitację, nagle obróciło się w kupkę
popiołu. Nieszczęsny chłopak nawet poza Gryffindorem zyskał już sławę
niewyżytego piromana. Erine patrzyła na swoje pióro jak na rozdeptaną żabę,
podsłuchując rozmowy kolegów, starając się zrozumieć, co robi nie tak. Błąd
pierwszy, prawie oczywisty - wymowa. Po jakichś nie-angielskich przodkach
odziedziczyła zbyt twarde "r", które nie zawsze udawało się zatuszować.
Drugi błąd - nadgarstek ma być luźny. Tylko jak miała go rozluźnić, skoro dla
pewności zawsze spinała połowę mięśni przedramienia? Nieważne. Błąd trzeci - to
ma być leviooosa, a nie leviosaaa, czego dowiedziała się z kłótni Hermiony i
Rona, zakończonej triumfalnym przelotem pióra dziewczyny. Warto wiedzieć.
Wzięła głęboki oddech i skupiła się. Maksymalnie obciągnęła rękaw szaty i
rozluźniła rękę. Po raz pierwszy, odkąd poszła do szkoły poczuła, że te
okropne, zmutowane pazury nadal tam są.
-
Vingardium leviosa - formuła zaklęcia była prawidłowa, ruch prawie, a efekt...
pióro drgnęło. Czyli jest nadzieja. Zanim podjęła następną próbę, profesor
Flitwick skończył ochrzaniać Weasleya, któremu jak zwykle nie wyszło, i kazał
wszystkim ćwiczyć w domach. Erine westchnęła, zbierając do torby swoje rzeczy.
Jeżeli mają ćwiczyć wszystko, co im kazano, niedługo przestaną sypiać. Wyszła z
klasy jako jedna z pierwszych i zaczęła się oddalać. Słyszała kroki kolegów,
ich rozmowy, aż za wyraźnie. Zdecydowanie lepiej by było, gdyby jednej z tych
rozmów nikt nie usłyszał.
-
"To ma być leviooosa, a nie leviosaaa, źle to wymawiasz" - kpiący
głos Rona niósł się przez korytarz.
-
Jakbym był jakimś debilem.
-
Ale okazało się, że miała rację, nie? - zaśmiał się Harry. - Z leviooosą
poszło.
-
Daj spokój, stary, ta Granger jest koszmarna.
Słysząc
to, Rin zatrzymała się i spojrzała prosto w ich oczy. Nie wiedziała, po co.
Może po prostu żeby zamknęli się, zanim Hermiona ich usłyszy. Ale było za
późno, bo zapłakana prymuska wbiegała właśnie w korytarz po prawej, za daleko,
by ją gonić. Chłopcom odrobinę zrzedły miny, więc i ona odwróciła się z
powrotem i ruszyła. By nie słyszeć ani słowa więcej.
Więc nie zauważyła już, jak
rudzielec nagle pobladł.
- Harry... Widziałeś to? -
wychrypiał Ron z miną, jakby zobaczył wyjątkowo makabrycznego ducha.
-
Niby co? Erine? Trochę się darłeś, więc nic dziwnego, że się odwróciła. -
wzruszył ramionami.
-
Te oczy... Widziałeś jej oczy? One się świecą jak u jakiegoś cholernego kota!
-
Daj spokój. Niby jak komuś mogą się świecić oczy? - wyśmiał go przyjaciel, mimo
że sam nie był już do końca pewny, że z tą dziewczyną jest wszystko w porządku.
*
Był
wieczór. Wielka Sala po raz kolejny zapełniała się po brzegi, gdy korowód
uczniów zasiadał przy czterech długich stołach. Rin błyskawicznie przeleciała
wzrokiem po swoim dom. Nie zauważyła szopy kasztanowych loków, więc podeszła do
Lavender i Parvati. Dziewczyny szeptały coś do siebie. Gdy podeszła do nich,
umilkły i uśmiechnęły się do niej.
-
Nie wiecie, co z Hermioną?
-
Chyba nadal płacze. Zamknęła się w łazience zaraz po zaklęciach. - wyjaśniła
Parvati, po czym obie spojrzały na Ronalda jak na zdechłego skunksa. Chłopak, który przypadkiem patrzył w ich
stronę podskoczyła na ławce i obrócił błyskawicznie, niemal skręcając kark. Gdy
masował szyję, jego uszy stały się bardziej czerwone niż włosy.
-
Siadasz z nami, Rin? - spytała brunetka z zachęcającym uśmiechem. Dziewczyna
spojrzała niepewnie na Lavender, ale ona też się uśmiechała. Skinęła więc głową
i zajęła miejsce. Ledwie to zrobiła, ogarnęło ją nagłe przeczucie. Tak silne,
że niemal trzęsła się na ławce. Coś jest nie tak, coś jest nie tak, coś się dzieje. Spojrzała na drzwi w chwili, w której wpadł
przez nie przerażony profesor Quirell. Z tym to dopiero było coś nie tak.
-
Dyrektorze, troll... w lochach... - wyjąkał mdlejąc, W ogólnym zamieszaniu
Erine uniosła brwi. Więc ten cały instynkt naprawdę działa...
*
Siedzieli
już wszyscy w salonie gryfonów, gdzie kontynuowali przerwaną ucztę. Rozchodziła
się już plotka o pokonaniu trolla przez Harry'ego, Rona i Hermionę. Wspomniana
trójka siedziała teraz przy jednym stoliku. Rozmawiali jak najlepsi przyjaciele,
jakby nie było między nimi żadnych nieporozumień. Zajęci sobą, nie wyczuli
spojrzenia szarych oczu. Ich właścicielka uśmiechnęła się kącikiem ust.
Cieszyła się, że Hermiona znalazła przyjaciół. Spuściła głowę, starając się
cieszyć nadal, mimo, że ona zostanie teraz sama. Ale czy na pewno? Usłyszała za
sobą chichot, a w następnej chwili jeden ze stojących obok foteli skrzypnął pod
ciężarem rechoczącego Freda. George obrócił jej głowę tak, że teraz patrzyła na
Lee Jordana, którego włosy nagle zmieniły kolor. Ona też wybuchnęła śmiechem,
gdy bliźniacy przybili piątkę z okrzykiem "Udało się!". W końcu
różowe dredy były dosyć ciekawym widokiem.
Widok
ten miała nadal przed oczami parę godzin później, usiłując zasnąć Odsunęła
zasłonę przy łóżku i spojrzała w okno. Pełnia. Czyli ze spania nici.Usiadła,
starając się, by materac nie jęknął. Wygrzebała kurtkę z kłębowiska ubrań w
kufrze. Po namyśle wyjęła też ciemne spodnie i wciągnęła je na nogi. Podeszła
do okna. W świetle księżyca błonia były jeszcze piękniejsze niż za dnia.
Usłyszała jakiś szmer. Na schodach chłopców?.. Zamknęła oczy i wytężyła słuch.
Dwie osoby schodziły po schodach do pokoju wspólnego. Gdy znalazły się w
salonie, dobiegły do niej ich głosy. Nie mogła uwierzyć. Co ci kretyni
wyprawiali?!
Wyszarpnęła
buty spod łóżka i zbiegła ze schodów. Usiadła na ostatnim stopniu, by je włożyć
i pobiegła za oddalającymi się krokami bliźniaków. Gdzie oni szli po nocy? I to
w Noc Duchów. Poczuła gęsią skórkę. W tę noc nawet ona wolałaby być w łóżku.
Ale to byli jej jedyni przyjaciele. nie mogła zostawić ich samych. Odetchnęła z
ulgą, gdy skręcili w korytarz, zamiast schodzić na dół. Cokolwiek knuli, nie
mieli zamiaru wychodzić z zamku. Ale po chwili jej ulgę zastąpił niepokój.
Rudzielce podeszli do posągu, który otwierał tajne wyjście ze szkoły. Mówili
jej o nim, woźny też je znał. Trzeba być naprawdę debilem... Weszli. Gdy
płomienne czupryny zniknęły, podbiegła na palcach do figury i zaczęła posuwać
się stromymi schodami śladem kolegów. Była już prawie pewna, dokąd pójdą,
chociaż modliła mię, by nie mieć racji. Na próżno. Gdy tylko opuścili mury,
bracia skierowali się w stronę Zakazanego Lasu.
####################
Witam :)
Powiem tak: byłabym dosyć zadowolona z tego rozdziału, ale uważam że po takiej przerwie zasługujecie na coś lepszego. Bardzo, bardzo was przepraszam za te poślizgi, a rozdział dedykuję wszystkim, którzy mimo wszystko na niego czekali.
Co do treści... miała być akcja, ale akcja się nie załapała. Akcja będzie po feriach, które dziś zaczęłam, jeśli tylko się wyrobię. Wyjaśni się też wiele rzeczy związanych z innością Erine. Wszystkie zaległości w czytaniu i komentowaniu postaram się nadrobić w przyszłym tygodniu, jak wrócę od babci.
Pozdrawiam deszczowo ;)