wtorek, 26 listopada 2013

VI : Esej

                Pokój wspólny Gryffindoru świecił pustkami. Dochodziła pierwsza w nocy i przez salon przewijały się tylko ziewające niedobitki, nieprzyłapane przez Filcha na nocnych eskapadach. W dogasającym świetle kominka nikt nie zwracał uwagi na pierwszoklasistkę, siedzącą przy stoliku zawalonym stosem podręczników. Erine usiłowała nie zasnąć, pisząc esej na eliksiry. Głupi Snape... Czy on specjalnie zadał taki temat, żeby nikt tego nie napisał? W Tysiącu magicznych ziół i grzybów była tylko mała wzmianka, a gryfonka przypomniała sobie o wypracowaniu pół godziny przed zamknięciem biblioteki, więc złapała pierwsze lepsze książki, które mogły się na coś przydać. I od kilku godzin męczyła się, usiłując napisać coś sensownego i nie zasnąć nad opasłymi tomami, w których rozwlekłe ustępy nie zawierały prawie żadnych konkretów. Ta... w tej też nic, masło maślane. Jeśli jej praca domowa będzie tak wyglądała, to profesor ją zamorduje. Albo będzie miał wyjątkowo dobry humor, bo tępił ją prawie tak, jak Harry'ego. Kurczę, a ojciec miał taką dobrą książkę o ziołach...
                Ojciec... Cały czas siedziało jej w głowie to, co powiedział o nim Hagrid... że tak kochał mamę, że nie odszedłby bez ważnego powodu... Nie powiedział, dokąd idzie, ani kiedy dokładnie wraca, tylko zniknął, zostawiając ją samą. I już nie wrócił... Wtedy była wściekła, ale teraz zaczynała się bać. Gdyby nie musiał... Więc co się stało, i gdzie on pojechał?..
                Kolejną falę niepokoju przerwało delikatne skrzypnięcie zawiasów, gdy portret Grubej Damy odskoczył, otwierając przejście.
                - Hahaha! Widziałeś jego minę?
                - Jakby karp wpłynął mu do gaci... kocham to, Fred...
                Kiedy roześmiani bliźniacy Weasley weszli do salonu, nagle ciemny pokój z dogasającym kominkiem wydał się jasny, ciepły i radosny.
                - No proszę. Uczniowie nie śpią, uczniowie kują do nocy!
                -No, co się tu jeszcze wyrabia? Erine, prawda? - zapytał Fred, z uśmiechem podchodząc do stolika.
                Kiwnęła głową. Było późno, ciemno i miała dopiero połowę pracy domowej. Nie miała ochoty na pogawędki z kimkolwiek, nawet tak sympatycznym jak Fred i George.
                - Wilcze łyko, cholera... - George czytał jej przez ramię. - Pomógłbym ci, gdybym wiedział, co to jest...
                Tymczasem uwagę jego brata przyciągnął nie pergamin, a ciężki wolumin, dość nowy, w stosunku do innych zbiorów szkolnej biblioteki.
                - Czy mnie oczy mylą, czy to Nieprzyjemne zarośla i ich zastosowanie?
                - Taak... nazywa się idiotycznie, ale miałam nadzieję, że przynajmniej tutaj coś znajdę. Zaczyna się sensownie, ale brakuje strony... Ech...
                - Hmm... wiesz mała, chyba jednak możemy ci trochę pomóc...
                - Ale jak? Przecież nie masz pojęcia o tym zielsku.
                - Nie, nie... Ale widzisz, my mamy tą brakującą kartę.
                - Co?! - pozornie proste pytanie wywołało lawinę odpowiedzi, udzielanych jeden przez drugiego.
                - U nas.                                                                     
                - W pokoju.
                - Na górze.
                - Pod łóżkiem.
                - Tego akurat nie musiałeś mówić...
                - Bo w zeszłym roku był taki Derreck Wiggins...
                - Taki nadęty puchon...
                - Wszędzie łaził z tą książką.
                - Wykuwał strona po stronie.
                - Aż się wkurzyliśmy...
                - A myśleliśmy, że to jego...
                - I wyrwaliśmy tą kartkę.
                - Ale śmiesznie było...
                - Bo nauczył się tylko tego, co zostało...
                - I nie dostał punktów za odpowiedź...
                - I się załamał...
                - I oddał tę księgę zanim włożyliśmy tą stronę z powrotem.
                - Więc możemy ci ją dać! - podsumowali w końcu, szczerząc się do dziewczynki, której twarz wyrażała bezbrzeżne zdumienie.
                - Ahaa... to... fajnie... - wykrztusiła. Paplanina chłopaków zbiła ją z pantałyku. Jednak kiedy George podał  jej przyniesioną z sypialni koszmarnie zakurzoną, nadgryzioną przez jakieś owady kartę, natychmiast się ożywiła. Tekst był jasny, sensowny i długi, co oznaczało, że jeśli się skupi, skończy esej w ciągu pół godziny i będzie mogła iść spać. Bracia nadal siedzieli przy jej stoliku. Czuli się winni, czy po prostu byli mili? Ciągle nie mogła się przyzwyczaić do zwyczajnie życzliwych osób...
                Nagle skrobanie pióra ucichło, a na usta dziewczynki wypłynął złośliwy uśmiech chochlika.
                - Ten Derreck... nadal macie z nim zajęcia?
                - Taa... a co? Przedstawić cię?
                - Następnym razem po prostu zmieńcie mu tekst. Nauczy się jakichś głupot, a odczarujecie książkę, zanim profesor sprawdzi. A kujonek nauczy się czytać ze zrozumieniem.
                Bliźniacy spojrzeli na siebie z zachwytem. Genialne! Że też nie wpadli na to sami... Po jakimś czasie odgłosy pisania urwały się po raz drugi. Erine zebrała swoje rzeczy, a wyrwaną stronę przyprawiła do tomu magiczną taśmą. Skoro pani Pince przez tyle miesięcy nie zauważyła ubytku, chyba nie zwróci uwagi na nieprofesjonalną naprawę.
                - Dziękuję, zawdzięczam wam jakieś... dwie godziny spania dłużej.
                - Nie ma sprawy. Uczestniczymy w Szkolnym Projekcie Resocjalizacji Wandali i Nocnych Marków - zażartował Fred, powstrzymując ziewnięcie.
                - Zwijajmy się. Do zobaczenia, Rin!
                "Rin" po japońsku znaczy "zimno"*. Jednak w jej oczach o barwie lodu, gdy uśmiechnęła się na pożegnanie, było tylko ciepło.

*

                Minęło kilka dni. Wbrew oczekiwaniom, Snape okazał się zadowolony z oddanych mu prac. Czyżby jednak nie liczył na podstępne udowodnienie uczniom, że są skończonymi młotami, a naprawdę chciał, żeby czegoś się nauczyli? Jeszcze dziwniejsze było to, że nie zadał nic na następne zajęcia. Erine czuła, że profesor coś knuje. Refleksja ta pojawiła się, gdy siedziała na murku, przyglądając się reszcie klasy, zbierającej się na kolejną lekcję latania. Poprzednia zakończyła się wielką klapą, właściwie zanim zdążyła się naprawdę zacząć: Neville złamał rękę po niefortunnym falstarcie, a Harry i Malfoy pokłócili się kilka metrów nad ziemią, czego konsekwencją było wcielenie Pottera do drużyny gryfonów. Ten Draco... było w nim coś dziwnego, jakaś sztuczność w całym zachowaniu i pogardzie dla wszystkich spoza Slytherinu, jakby robił z udawanym przekonaniem coś, czego ktoś od niego oczekiwał... Może... nie, nie, stop! Nie udzielała się w życiu towarzyskim, obserwowała wszystkich z daleka i wiedziała naprawdę dużo na temat innych uczniów, ale to było tylko wrażenie, niepoparte niczym, więc po co dłużej o tym myśleć? Tylko to było wyjątkowo silne; trzeba będzie lepiej się przyjrzeć temu blondynowi. Z westchnięciem zsunęła się z muru, i wolnym krokiem ruszyła w stronę koleżanek z roku. Stanęła obok i zaraz została wciągnięta do rozmowy. To znaczy, nie odzywała się prawie wcale, ale to bardzo miłe ze strony Parvati, że o niej pomyślała. Po minucie zjawiła się nauczycielka i bez zbędnych wstępów zaprowadziła ich do rozłożonych w trawie mioteł. Erin przypadło stanowisko między Hermioną a Parvati. Lavender skończyła po drugiej stronie rzędu, obok Rona, trochę smutnego bez Harry'ego, który został zwolniony z tych zajęć. Przerażona Parvati rozejrzała się na boki. Po prawej miała wyjątkowo tępo wyglądający egzemplarz ślizgona. Z tej strony wsparcia nie uzyska. Po lewej stała Hermiona, błyskawicznie powtarzająca wszystko, co przeczytała o lataniu, zaciskając oczy i udając, ze się nie boi. A trochę bliżej... Erine. Gryfonka uśmiechnęła się nieznacznie. Lubiła tą dziewczynkę, mimo że trudno było do niej dotrzeć, zawsze się wymykała... Teraz nie uciekała, tylko patrzyła w dół bez zwykłej apatii, wbijając przerażony wzrok w leżący pod stopami kij.
                - Też nie chcesz wchodzić? - wyszeptała Parvati. Erine potrząsnęła głową, a jej włosy zalśniły jak fura złotych drucików. Wielu ludzi, nawet tych, którzy wcześniej udawali asów przestworzy, bało się po upadku Neville'a.
                - Boję się. Ojciec kazał mi latać. - potwierdziła Rin. To wyjaśniało wiele, nawet, jeśli koleżanka nie znała ojca dziewczyny. A ojciec wymagał dużo, czasem za dużo. Od niej i od siebie... Uczył ją latać, a ona się bała. Bała się nie tylko wysokości czy upadku. Bała się, że nie zrobi tego, czego on oczekuje. Spojrzała na miotłę, gdy pani Hooch zaczęła wydawać pierwsze komendy. Nie jesteś swoim ojcem, Erica. Jesteś podobna, ale nim nie jesteś. Tak powiedział Iwan, jej kuzyn, kiedy żaliła mu się po jednej z tych lekcji. I nagle zorientowała się, co robiła źle.
                - Do mnie. - powiedziała głośno i wyraźnie, razem z innymi uczniami i wykrzywiony trzonek szkolnej miotły spoczął w jej wyciągniętej dłoni. Wszyscy pierwszoroczni  robili dokładnie to, co im kazano, więc obyło się bez dalszych wypadków. Erine oddychała głęboko, prawie cały czas pozostając rozluźniona. Wykonywała polecenia nauczycielki, zamiast je wyprzedzać, i szło jej naprawdę nieźle. Prawie przestała się bać. Kiedy ojciec wróci, wreszcie będzie mógł ją czegoś nauczyć. Jeśli wróci...

*
                                                         
                Harry i Ron, śmiejąc się dochodzili pod salę eliksirów. Rudzielec zrelacjonował przyjacielowi zajęcia na miotłach, a zwłaszcza drobne uchybienia Malfoya i jego kumpli. Gdy wybuchnęli niekontrolowanym rechotem, obgadując Goyle'a (który na miotle wyglądał jak goryl na gałęzi), ktoś nagle ich szturchnął.
                - Uspokójcie się, Nietoperz idzie. - Warknęła szarooka napastniczka. Po chwili gdy ochłonęli i uspokoili się, usłyszeli kroki i znajomy, złowieszczy łopot peleryny. Snape rzeczywiście już szedł. Ale jakim cudem słyszała to tak wcześnie?
                - Stary, dziwne to było...- szepnął Ron, gdy zajmowali swoje miejsca. - niby skąd wiedziała, że on już idzie?
                - Nie wiem, może słyszała... - Harry urwał, gdy kolega spojrzał na niego jak na idiotę.
                - Od schodów? - od schodów było dość daleko do klasy, ale akustyka była dość dobra, i echo niosło się do połowy korytarza. Jeśli ktoś tupał.
                - Nie wiesz, czy był tak daleko - dukał Potter. Nie wiedział, co o tym myśleć, ale nie mieściło mu się w głowie, że ta cicha, drobna dziewczynka mogła być jakaś... inna.
                Problem w tym, że była. Coś z nią było nie tak, i musiał dowiedzieć się, co. Jednak drapieżny uśmiech, który wykrzywił wąskie wargi nauczyciela, przerwał mu planowanie śledztwa. A to co powiedział wybiło mu z głowy Erine, i zmroziło krew w żyłach.
                - Schowajcie wszystko. Napiszecie test.
                Machnął różdżką i pergaminy z zadaniami znalazły się na pulpitach.
                W opustoszałych umysłach uczniów kołatała się jedna, głupia myśl. Zaczynamy dżamprezę.
                                                                                 
*

                Zadzwonił dzwonek i wyczerpani uczniowie zaczęli opuszczać pracownię. Erine szła powoli, uśmiechając się pod nosem. Mogło być gorzej. Ciekawa, jak poszło kolegom,  przysłuchiwała się ich rozmowom, przechodząc obok. Powstrzymała parsknięcie, gdy usłyszała prymuskę, omawiającą szczegółowe odpowiedzi na wszystkie pytania.
                - Nie no, ona się znowu mądrzy, wytrzymać się nie da - wyburczał Ron pod nosem, na tyle głośno, że go usłyszała. I co gorsza, usłyszała go też Hermiona. Nie musiała się oglądać, żeby domyślić się łez, perlących się w jej czekoladowych oczach. Spojrzała na rudzielca z wyrzutem i bez słowa poszła przed siebie.
                                                                                                                                                  
                Pół godziny później wszyscy gryfoni siedzieli przy stole w Wielkiej Sali, czekając na obiad. Erine rozejrzała się po twarzach kolegów, szukając Freda i George'a, i ze zdziwieniem nie zauważyła Hermiony. Która zawsze wszędzie była punktualnie. Brawo, Ronaldzie. Wstała, ignorując wspaniałe dania, które zaczęły się pojawiać na złotych półmiskach. Musiała jej poszukać.

                Hermiona siedziała na stopniach, w mało uczęszczanej klatce schodowej, prowadzącej do wieży Gryffindoru. Opierała czoło na przedramionach, którymi obejmowała ugięte kolana, i cicho pochlipywała. Nagle poczuła na ramieniu czyjąś rękę.
                - W porządku?
                Odwróciła się i zobaczyła drobną dziewczynkę. Ciężkie ciemnoblond włosy zakrywały jasne oczy i maskowały wąską twarzyczkę.
                - Tak. Dzięki, Rin. - Pociągnęła nosem.
                - Przykro ci było. - zauważyła koleżanka z pokoju, siadając obok na schodku. Jej gęsta czupryna pachniała lasem. - Ale jeśli będziesz się tak wymądrzać, ludzie zawsze będą widzieć w tobie kujona i nie polubią cię.
                Brązowooka gryfonka spojrzała zaskoczona.
                - Skąd ty...
                - Umiem patrzeć. - uśmiechnęła się blondynka. W tym momencie Hermiona znalazła ten szczegół, który zawsze jej nie pasował.
                - O... Oczy ci się świecą - drgnęła, gdy szare tęczówki utkwiły spojrzenie w jej własnych.
                - Tak. Trochę strasznie, nie?
                - Ale... jak?..
                Erine westchnęła. Super, zaczyna się...

                - Kiedyś ci powiem, ok? - spytała, podnosząc się. - A teraz chodźmy na obiad, zanim Weasley zje wszystko.
###############
Hej :)
Przepraszam, że znowu tyle to trwało. W związku z tym ogłaszam, że rozdziały będą się pojawiać mniej więcej co miesiąc. Mam nadzieję, że ten rozdział was nie rozczarował. Bardzo proszę o komentarz, chciałabym wiedzieć, ile osób mnie czyta.
I oczywiście, dedyk dla Ani J. ;)


_____________________
* wg książki "Cienie na księżycu" Zoe Marriott



niedziela, 3 listopada 2013

V : Jego córka

                Było około siódmej rano. Większość uczniów dopiero się budziła i przygotowywała do pierwszego dnia szkoły. Ale oczywiście były wyjątki. Erine postanowiła wstać wcześniej i zwiedzić zamek, nie natykając się na nikogo. Przez jedenaście lat swojego życia tylko kilka razy wychodziła poza dom i ogród, nie miała doświadczenia w kontaktach z ludźmi. Teraz mogła chodzić, gdzie chciała, i nikt się na nią nie gapił, zastanawiając, dlaczego jest taka inna, nikt nie widział, że jej oczy świecą...
                Przeszła obok kilku obrazów, uważając, żeby kroki skórzanych butów nie obudziły zaspanych postaci. Podeszła do okna, wychodzącego w stronę jeziora, i wychyliła się, patrząc na rozległe, zamkowe błonia. Uśmiechnęła się szeroko. Widok był przepiękny.

*

                Stół Gryffindoru powoli się zapełniał. Śniadanie dopiero się zaczęło i starsi uczniowie, których pierwszy dzień lekcji nie napawał zbytnią ekscytacją, woleli się wyspać. Grupka pierwszoroczniaków prowadziła rozmowę, którą zaczęli wieczorem. Seamus, blondyn z Irlandii, był półkrwi: tylko jego matka była czarownicą. Jego przyjaciel, Dean, nie miał pojęcia - wychowywał się bez ojca.
                - Neville, a ty? - spytała Parvati, uśmiechając się zachęcająco do zakłopotanego kolegi.
                - Ja... jestem czystej krwi - powiedział. - babcia się bała, że jestem charłakiem. Nie mam takiego talentu, jak mój tata... - Chłopcy uśmiechnęli się, przypominając sobie historyjkę, którą Neville opowiedział wieczorem, w związku z czym tylko dziewczyny zauważyły, jak posmutniał, mówiąc o ojcu.
                - Ron, ty też, prawda? - Weasleyowie byli słynni w Hogwarcie, więc chłopak tylko kiwnął głową, żując tosta.
                - Lavender, Parvati? - spytał Harry, bardzo zainteresowany tą rozmową.
                - Moi rodzice są czarodziejami, ale nie jesteśmy starą, czystokrwistą rodziną - odpowiedziała Parvati. - Lav tak samo, prawda, Lav? - dodała, szturchając zamyśloną przyjaciółkę.
                - Co... a, tak, jasne, Parvati. A ty, Erine? - Dziewczyna spojrzała na nią zaskoczona; nie spodziewała się, że weźmie udział w dyskusji. Szybko opuściła wzrok, odpowiadając ledwie słyszalnym głosem:
                - Czystej... jestem czystej krwi...
                - Co? - spytał zdziwiony Ron. - W Anglii od lat nie ma rodzin o takim nazwisku, jak twoje.
                - To nazwisko mojej mamy, jej rodzina pochodziła gdzieś z Węgier. - podniosła na chłopca jasnoszare oczy o dziwnym spojrzeniu. - Mój ojciec nazywa się... Friedricksen.
                Ron się zakrztusił. Gdy koledzy doprowadzali go do porządku, opiekunowie domów zaczęli rozdawać plany zajęć. Dobiegające ze wszystkich stron odgłosy zawodu, niezadowolenia i niedowierzania uniemożliwiły prowadzenie dalszej rozmowy. Harry'emu nadal jednak coś nie dawało spokoju.
                - Ron, o co chodziło? - spytał po śniadaniu, patrząc na oddalającą się jasną czuprynę. - Czemu tak zareagowałeś na nazwisko jej ojca?
                - Czemu?! No tak, skąd masz wiedzieć... Friedricksen jest geniuszem eliksirów, podobno chodził do szkoły ze Snapem. Kiedyś był magomedykiem, ale rzucił pracę w szpitalu, kiedy Sam-Wiesz-Kto zaczął go szukać. Słyszałem, że trochę sfiksował, jak zabili mu żonę, to było jakieś pół roku przed tym, jak ty... W każdym razie tata mi mówił, że ministerstwo miewało z nim problemy. Nie miałem pojęcia, że ma córkę...

*

                Jak on na nią popatrzył! Jeżeli ludzie tak reagują na nazwisko ojca, to jak zareagują na to, kim ona jest? Bała się, tak bardzo się bała... Erine siedziała na parapecie na jednym z pustym korytarzy, opierając głowę o  zimne kamienie. Chociaż... to nic nie zmienia, przecież nie jest swoim ojcem. Ten wniosek został podsumowany donośnym dźwiękiem szkolnego dzwonka. Chwyciła szkolną torbę i pobiegła. Po drodze sprawdziła plan lekcji. Transmutacja... tak daleko... Jej jasna skóra pobladła jeszcze bardziej, do odcienia śnieżnej bieli... McGonnagal ją zabije...
                Nie zabiła. Widocznie pierwszego dnia zajęć była wyjątkowo wyrozumiała.  Uczniowie zajmowali właśnie miejsca, gdy nauczycielka zeszła z katedry, by ich popędzić. Zajęło to chwilę i profesor chciała już zacząć lekcję, gdy przerwało jej skrzypnięcie otwieranych drzwi.
                -Przepraszam, pani profesor... szukałam klasy... pogubiłam się trochę, i...
                -Nieszkodzi, panno Volf. - odparła nauczycielka głosem o temperaturze koła podbiegunowego. - Usiądź.
Skulona bardziej niż zwykle dziewczynka dowlokła się do ostatniej ławki, gdzie spędziła resztę lekcji, bezskutecznie próbując zmienić wykałaczkę w szpilkę.

*

                Głośny dzwonek rozpoczął przerwę obiadową i tłum uczniów udał się do Wielkiej Sali. Erine nie była głodna, więc poszła na spacer po błoniach. Miała dużo czasu, posiłek dopiero się zaczynał.  Rozejrzała się po okolicy. To wszystko było takie magiczne... Przejrzała się w tafli jeziora, którą zaraz zmąciły macki wielkiej kałamarnicy. Chodziła tak rozglądając się, aż do krawędzi lasu. W lesie było tak ciemno, tak cicho, tak... Ktoś za nią stał. Poczuła rozszerzające się źrenice, gdy błyskawicznie odwróciła się do... psa. Wielkiego, czarnego, śliniącego się psa. Który zaczął szczekać. Erine zbladła. Pies wyczuwa zagrożenie. Ona była zagrożeniem według tego psa.
                - Nie szczekaj, Kieł. A ty odejdź od krawędzi lasu. Wam nie wolno tam wchodzić.
                Głos należał do Hagrida, gajowego, który dzień wcześniej przewoził pierwszą klasę przez jezioro. Zamknęła oczy i udało jej się zwęzić źrenice do normalnych rozmiarów.
                - Ja... ja już idę... - mówiła cicho, ale czemu dodatkowo zawsze musiała się jąkać jak Quirrell?!
                - Nie musisz. Możemy się przespacerować skrajem lasu. Jak będziesz ze mną, nikt się nie przyczepi.
                Skinęła głową z wdzięcznością. Ruszyli.
                - Ty jesteś córką Friedricksena, co? Tak się wczoraj chowałaś, że cię nie poznałem. Ale jak żem zobaczył te świecące oczy, to już wiedziałem. - Dziewczyna zdębiała. "Widział! Cholera, widział!" - Pan psor mi o tym powiedział, tak to bym się nie domyślił, że on to jednak zrobił.
                Wytrzeszczyła na niego oczy. Widział te durne, odblaskowe tęczówki, wie czy ona jest... i tak po prostu wziął ją na spacer?!
                - Co tak patrzysz? Nie takie rzeczy się już widziało. Ludzie sami robią ze sobą gorsze rzeczy.
                - Ale nie powie pan nikomu?
                - Nie. I żaden pan. Ale naprawdę mnie zdziwiło, że to zrobił. Byłem już gajowym, jak się tu uczył. Piekielnie zdolny, cholibka, ale strasznie był leniwy, robił dobrze tylko trudniejsze rzeczy. Ale był strasznie ambitny. Egzaminy zawsze zdawał świetnie. I cały rok latał za twoją mamą, cholibka, aż w końcu go zechciała. Był uparty, strasznie uparty. Tak sobie myślę, że może właśnie dlatego ci to zrobił, że po tym wszystkim został mu tylko upór... I był odpowiedzialny, nie zostawiłby cię tak po prostu, jakby nie musiał. Ale, ale, przerwa obiadowa się już kończy, zmykaj do zamku, Erica.
                Pożegnała się, nie zadając sobie trudu, by poprawić mężczyznę. Co za różnica, i tak wolała to imię. Ta rozmowa dodała jej trochę pewności siebie, ale równocześnie zrujnowała utrwalony przez ostatnie lata obraz ojca. Teraz nie wiedziała, czy powinna być uspokojona, zaniepokojona, czy wściekła.

*

                - Oczy jaszczurki zwinki przyspieszają dojrzewanie niektórych eliksirów. - Głos Snape'a rozchodził się po lochu niczym zapowiedź bolesnego końca. - Ich dodanie warunkuje wiele czynników, macie je wypisane w podręczniku. Natomiast krew tej jaszczurki... Wolf, możesz mi wyjaśnić, dlaczego nie robisz żadnych notatek? Myślisz, masz takiego ojca, to zjadłaś już wszystkie rozumy? Wyjaśnij swoim kolegom właściwości i zastosowania krwi jaszczurki.
                - Krew jaszczurki dodaje się do wielu trucizn, można nią na przykład zastąpić ciemiernik w wywarze żywej śmierci, jeśli któś potrafi dobrać odpowiednie proporcje. Jednak ma też szerokie zastosowanie w leczeniu. Dodana do wyciągu z kory żywotnika, odwraca ścinanie się białek, między innymi przy usuwaniu poparzeń. Dodana po zagotowaniu do eliksiru wspomagającego odrastanie kości działa znieczulająco. Dodanie trzech kropli do eliksiru na porost włosów zmienia jego działanie na marny eliksir na katar. - Wyrecytowała płynnie, stojąc w swojej ławce i patrząc w podłogę jakiś centymetr od krawędzi. Snape wyglądał, jakby miał dostać ataku epilepsji.
                - Pięć punktów dla Gryffindoru - wycedził jak najgorszą klątwę. - Na następne zajęcia napiszecie trzy stopy pergaminu o właściwościach wilczego łyka. Możecie wychodzić.

                Erine uśmiechnęła się z satysfakcją, ignorując zdziwione spojrzenia kolegów. Widocznie jednak wystarczyło być córką Friedricksena, by wkurzyć Snape'a.

##################################
Hej :)
Wiem, że poprzedni rozdział był strasznie dawno, ale pisanie tego zajęło mi bardzo dużo czasu.
Mam nadzieję, że było warto :)




sobota, 5 października 2013

IV : Gryffindor!

                Drzwi do Wielkiej Sali stanęły otworem, ukazując jej imponujące wnętrze. Rząd przerażonych uczniów minął kilka duchów-rezydentów i zaczął ciekawie rozglądać. Wzdłuż sali stały cztery długie stoły, przy których siedzieli uczniowie, zastawione szczerozłotymi nakryciami. Naprzeciwko drzwi, prostopadle do reszty, zasiadało grono pedagogiczne. Gdy zaciekawione spojrzenia przeniosły się na sklepienie, dał się słyszeć szept Hermiony, że jest ono zaczarowane, by wyglądało jak prawdziwe niebo, o czym czytała w "Historii Hogwartu". Efekt zapierał dech w piersiach. Jednak nie był to koniec wrażeń. Minęli stoły domów i podeszli do stołka, ustawionego na widoku zarówno uczniów, jak i nauczycieli. spoczywała na nim znoszona tiara, na której skupiła się uwaga całego zgromadzenia. Po kilku sekundach kapelusz jakby ożył: pękł szew tuż nad rondem, tworząc coś w rodzaju ust, z których dobył się śpiew:
Może nie jestem śliczna,
Może i łach ze mnie stary,
Lecz choćbyś świat przeszukał,
Tak mądrej nie znajdziesz tiary.
Możecie mieć meloniki,
Możecie nosić panamy,
Lecz jam jest Tiara Losu,
Co jeszcze nie jest zbadany.
Choćbyś swą głowę schował
Pod pachę albo w piasek,
I tak poznam, kim jesteś,
Bo dla mnie nie ma masek.
Śmiało dzielna młodzieży,
Na głowy mnie wkładajcie,
A ja wam zaraz powiem,
Gdzie odtąd zamieszkacie.
Może w Gryffindorze,
Gdzie kwitnie męstwa cnota,
Gdzie króluje odwaga
I do wyczynów ochota.
A może w Hufflepuffie,
Gdzie sami prawi mieszkają,
Gdzie wierni i sprawiedliwi
Hogwarta szkoły są chwałą.
A może w Ravenclawie,
Zamieszkać wam wypadnie,
Tam płonie lampa wiedzy,
Tam mędrcem będziesz snadnie.
A jeśli chcecie zdobyć
Druhów gotowych na wiele,
To czeka was Slytherin,
Gdzie cenią sobie fortele.
Więc bez lęku, do dzieła!
Na głowy mnie wkładajcie,
Jam jest Myśląca Tiara,
Los wam wyznaczę na starcie! *

                Rozbrzmiały oklaski, do których nieśmiało dołączyli się pierwszoklasiści. Kilka osób uśmiechnęło się, słysząc rudzielca, pomstującego na starszego brata, który wcisnął mu historyjkę o pojedynku z trollem. Wszyscy zastanawiali się, do jakiego domu przydzieli ich magiczny kapelusz. Tymczasem profesor McGonnagal rozwinęła długi zwój pergaminu i zwróciła się do pobladłych jedenastolatków.
                - Osoba, którą wyczytam, podchodzi do stołka, siada, wkłada Tiarę na głowę, czeka na swój przydział, a następnie odkłada ją z powrotem i siada przy stole swojego domu.
                Wszyscy skinęli głowami na znak, że zrozumieli. Wobec tego nauczycielka przystąpiła do odczytywania nazwisk, a tiara do przydzielania.
                Abbott, Hanna! Hufflepuff!
                Bones, Susan! Hufflepuff!
                Boot, Terry! Ravenclaw!
                Brocklehurst, Mandy! Ravenclaw!

                Brown, Lavender! Gryffindor!
                Bulstrode, Millicenta! Slytherin!
                Crabbe, Vincent! Slytherin!
                Finnigan, Seamus! Gryffindor!
                Flinch-Fletchey, Justin! Hufflepuff!
                Granger, Hermiona! Gryffindor!
                Greengrass, Dafne! Slytherin!
                Goyle, Greggory! Slytherin!
                Longbottom, Neville! Gryffindor!
                MacDougal, Morag! Ravenclaw!
                Malfoy, Draco! Slytherin!
                Moon, Charlie! Ravenclaw!
                Nott, Theodor! Slytherin!
                Parkinson, Pansy! Slytherin!
                Patil, Padma! Ravenclaw!
                Patil, Parvati! Gryffindor!
                Perks, Sally Anna! Hufflepuff!
                Potter, Harry! Gryffindor!
                Thomas, Dean! Gryffindor!
                Weasley, Ronald! Gryffindor!
                Wolf, Erine Erica!

                Kilku nauczycieli spojrzało ciekawie na drobną dziewczynkę, która ze spuszczoną głową podeszła do stołka. Stając tuż przy nim, podniosła wzrok na salę. Na sekundę, zanim tiara opadła, pokazała bladą twarz i jasne, niespotykanie szare oczy, które zdawały się świecić w blasku świec. Potem kapelusz je zakrył, a ona widziała tylko ciemność...
                Inteligentna, tak... duży talent, szkoda, że skupiony głównie w tej jednej dziedzinie... Ambitna, tak, ale zbyt niecierpliwa, do Ravenclawu się nie nadajesz... Lojalna, ale tłumisz swoje uczucia...
                sprytna... i... tak, zatem...
                Gryffindor!

                Stół pod lewą ścianą pomieszczenia wybuchł brawami, gdy dziewczynka podeszła do niego, próbując się uśmiechnąć. Usiadła z brzegu stołu, obok kilku innych pierwszorocznych, nie odzywając się do nikogo. Nikt się tym zbytnio nie przejął, przypisując milczenie stresowi i zmęczeniu. Tylko dwóch rudych bliźniaków było zdziwionych. Przecież tuż przed przydziałem nie wydawała się ani w połowie tak wykończona jak większość podnieconych dzieciaków, latających całą drogę w tę i z powrotem po pociągu; była trochę blada, ale w końcu ich własny brat był wręcz zielony, zakładając tiarę. Więc dlaczego nic nie mówiła, chociaż cały stół pogrążył się w rozmowach, gdy Blaise Zabini siadał ze Ślizgonami?..
                Zanim doszli do jakiegokolwiek wniosku, powstał dyrektor, by wygłosić przemówienie. Cała sala zamilkła w oczekiwaniu.
                Tymczasem...
                -Mam wam do powiedzenia tylko kilka słów. Oto one! Głupol! Mazgaj! Śmieć! Obsów! Dziękuję wam!
                Starsze klasy zgotowały mu gromką owację, natomiast nowi uczniowie wytrzeszczali oczy w niedowierzaniu.
                -Nie no, serio... - Fred Weasley usłyszał cichy głos. Odwrócił się i zobaczył Erine, wpatrującą się w bliżej nieokreślony fragment stołu w kierunku profesora.
                - Spoko, staruszek bywa dziwny, ale naprawdę jest jednym z największych czarodziejów w historii. I ma niezłe poczucie humoru - mrugnął do dziewczynki, która zerkała na niego spod włosów, zasłaniających pół twarzy. Uśmiechnęła się niepewnie, tak jakby tylko czekała, aż ktoś do niej zagada. Uśmiechała się naprawdę ślicznie. Ale jej oczy, zacienione przez kurtynę włosów, dziwnie jasno błyszczały. Z tymi oczami było coś nie tak... Zanim zdążyli coś jeszcze powiedzieć, Na złotych półmiskach pojawiły się potrawy. Dziewczynka odwróciła się i wbiła wzrok w swój talerz. Zamknęła się w sobie najściślej jak umiała...

*

                Prefekci kończyli odprowadzanie nowo przyjętych uczniów do pokoi wspólnych. Cztery uczennice wspięły się właśnie po schodkach w wieży Gryffindoru do swojego wspólnego dormitorium. Stały w nim cztery łóżka ze szkarłatnymi zasłonami,  przy każdym z nich szafka nocna i kufer, dostarczony tam z pociągu. Przy jednej ze ścian stała szafa; jej wnętrze było podzielone na cztery równe części, więc każda z dziewcząt mogła swobodnie powiesić swoje ubrania. Lavender i Parvati rozglądały się po całym pokoju, Erine robiła to samo, siedząc na skraju swojego łóżka i chowając twarz za włosami, a Hermiona wyjęła książkę. Nie zdołała jednak przeczytać ani jednej strony, gdyż dwie pozostałe dziewczyny również usiadły na swoich łóżkach, zaczynając burzliwą rozmowę na temat dzisiejszych przeżyć, od czasu do czasu zwracając się bezpośrednio do współlokatorek. Hermiona zamknęła więc opasły tom i włączyła się do konwersacji. Erine odpowiadała tylko na pytania, nie podnosząc wzroku z podłogi, jakby nie potrafiła przełamać wewnętzrnej bariery. Po około godzinie gryfonki zasunęły kotary i udały się na spoczynek.
                Ale jedna z nich jeszcze długo nie mogła spać, myśląc o dzisiejszym dniu. O kolegach ze swojego domu, którzy byli tacy mili, mimo, że nie odzywała się do nich prawie wcale. O ceremonii przydziału i o tym, co powiedziała jej tiara... Wiedziała, że oboje rodziców było w Gryfindorze i sam przydział nie zaskoczył jej specjalnie, skoro była do nich tak podobna, jak wszyscy mówili. Ale reszta... Ten talent... jaki talent? Nie umiała nic, czego nie umiałby każdy inny pierwszoroczniak... Jeśli chodziło o uczucia... musiała je tłumić, żeby nie cierpieć... Co jeszcze spostrzegł w niej kapelusz? Sprytna... i... i co? Przydzielono ją do Gryffindoru... Ale to nie mogła być odwaga, przecież była tchórzem. Nigdy nie miała odwagi powiedzieć ojcu "nie"... Gdyby była naprawdę odważna, to czy miałaby siedem dziur w lewym przedramieniu?
                Odpędziła ponure myśli, wspominając rozmowę w sypialni. Od razu polubiła współlokatorki. Lavender i Parvati były bardzo żywe i sympatyczne, a Hermiona była naprawdę miła pod maską przemądrzałej kujonki. Pomyślała jeszcze o uczcie i uśmiechu bliźniaków Weasley, zanim zmorzył ją sen.
########################
Hej :)
Nie bardzo jestem zadowolona z tego rozdziału, ale ostatecznie jest on tylko dopełnieniem poprzedniego. Dedykuję go Windy, za to, że czyta, i fantastycznie pisze :)
Znowu proszę o komentarze ;)
__________________________________________________________________________
* - "Harry Potter i Kamień Filozoficzny"

wtorek, 24 września 2013

The Versalite Blogger

Zostałam nominowana przez wilczycę1315, za co jestem niesamowicie wdzięczna :)

Zacznę od wytłumaczenia zasad:
1) Podziękować nominującemu blogerowi u niego na blogu.
2) Pokazać nagrodę Versatile Blogger Award u siebie na blogu.
3) Ujawnić 7 faktów dotyczących samego siebie.
4) Nominować 15 blogów, które na to zasługują.
5) Poinformować autorów nominowanych blogów.

 A więc:
Najbardziej ambitna ikonka, jaką znalazłam ;)


7 faktów o mnie:

1) Uwielbiam fantasy - filmy, książki, komiksy i mangi - chociaż nie czytałam ich za wiele.
2) Historię, którą opisuję, zaczęłam wymyślać kilka lat temu :).
3) Wymyślam własną wersje prawie wszystkiego, co czytam.
4) Uwielbiam muzykę <3.

5) Chodzę do liceum.
6) Lubię się uczyć języków.
7) W HP najbardziej lubię bliźniaków.

A teraz... 15 blogów, które nominuję:

7)
8)
9)
10)
11)
12)
13)
14)
15)


Dodam resztę z czasem :)

środa, 18 września 2013

III : Nowe życie

                Minerwa McGonnagal stała przed szarym, kamiennym domem, mierząc go sceptycznym spojrzeniem. Był koniec lipca, a od dwojga przyszłych adeptów Hogwartu nadal nie przyszło listowne potwierdzenie. Do Harry'ego Pottera wysłano więc Hagrida, któremu bardzo na tym zależało. Wicedyrektorka zajęła się drugim przypadkiem. Jednak budynek, przed którym się aportowała, nie wyglądał na dom jedenastoletniej czarownicy. Prawdę mówiąc, w ogóle nie wyglądał na zamieszkany...
                Westchnęła ciężko. Jeżeli Dumbledore podał jej błędny adres, marny jego los. Podeszła do bramy i przeszła przez furtkę, która przeraźliwie skrzypnęła. Ogród był potwornie zaniedbany, większość roślin uschła lub rozrosła się dziko. Tylko magiczny bluszcz wyglądał zwyczajnie. Nauczycielka podeszła do drzwi pod głową gargulca i zdecydowanie w nie zastukała. Odpowiedziała jej cisza. Kobieta się zirytowała. Zapukała jeszcze raz. Tym razem głowa stwora na szczycie portalu skłoniła się, a dębowe wrota powoli otwarły...

*

                Profesor Albus Dumbledore był w wyjątkowo dobrym humorze. Dziś miał ostatecznie zamknąć listę uczniów klasy pierwszej i wszystko wyglądało na to, że bez problemu uda mu się to zrobić. Przed chwilą otrzymał sowę z wiadomością od swojego gajowego. Harry Potter będzie pobierał nauki w Hogwarcie, właśnie robił zakupy w czarodziejskiej dzielnicy Londynu. Profesor McGonnagal nie mogła poradzić sobie gorzej. Właściwie dziwne, że musiał ją tam wysłać. Dzieci w czarodziejskich rodzinach, a zwłaszcza dzieci czystej krwi, odpowiadały na listy od razu, wręcz wypatrywały ich z utęsknieniem. Natomiast ta dziewczynka nawet nie odebrała swojego listu. Mimo, że został wysłany cztery razy...
                W okno gabinetu zastukała sowa. Dyrektor machnął różdżką, otwierając je i wpuszczając ptaka. Odwiązał od jego nogi rulonik pergaminu. Uśmiechnął się, widząc pismo swojej zastępczyni. Jednak w następnej chwili jego twarz się zmieniła. Nie takich wiadomości oczekiwał...

                Albusie,
                Sprawdziły się nasze najgorsze przypuszczenia. Naprawdę zrobił to własnemu dziecku.
                Gdyby Catherine to widziała...
                Ale to nie wszystkie złe wieści. Ponad miesiąc temu zniknął. Pojechał gdzieś, zostawiając dziecko samo w domu, z zapasem jedzenia na trzy-cztery tygodnie. Oba skrzaty zabrał ze sobą.
                Zamknął okna i drzwi, dlatego nasza sowa nie wleciała do środka. Dziewczynka mogła otworzyć wrota tylko, jeśli ktoś zapuka. Wygląda na to, że miał zamiar już wrócić...
                Dziewczynka jest wychudzona i przygnębiona, ale nic poważnego jej się nie stało, musi być bardzo silna. Z lepszych wiadomości - ma pozwolenie od ojca i będzie się uczyła w Hogwarcie. Przywiozę kopię dokumentacji Friedricksena, przekazuje nam ją, byśmy mogli "odpowiednio Jej pilnować". Bezczelność! Zabieram Erine na zakupy szkolne na ulicę Pokątną. Do końca wakacji pozostanie w Dziurawym Kotle. Na dworzec dojedzie mugolskimi środkami transportu.
                Jestem oburzona. Mam nadzieję, że coś z tym zrobisz.
                                                                                                            
                                                                                     Minerwa McGonnagal

                Ten list był wyjątkowo chaotyczny, jak na nauczycielkę. Musiała się bardzo przejąć. Nie dziwił się. Zastanawiał się tylko, kogo powinno być mu bardziej żal: chłopca, którego oddał wujostwu, przez co jego dzieciństwo było nieszczęśliwe, a on sam do dziś nie wiedział nic o sobie, czy dziewczynki, którą zostawił u ojca, który ją skrzywdził, i z bolesną świadomością, kim jest... Harry'ego, czy Erine...

*

                Jedenastoletnia dziewczynka szła obok wysokiej czarownicy o wyjątkowo surowym wyglądzie, kryjąc się za kurtyną ciemnozłotych włosów. Niosła kociołek z zestawem ingrediencji i torbę z szatami. Kufer, wraz z kompletem książek, został magicznie odesłany do wynajętego pokoju. Ojciec zostawił jej wydzieloną kwotę, musiała więc ograniczyć wydatki, by starczyło na zakwaterowanie. Nie chciała zaciągać długów, była zbyt dumna, po ojcu i matce... Kupiła więc książki w antykwariacie (nie tylko ona; widziała tam wyjątkowo sympatyczną, rudowłosą rodzinę), dwie używane szaty, jedną nową, żeby zakładać ją  na "specjalne okazje" - ważniejsze uczty czy egzaminy, i jeden, regulaminowy płaszcz. Może nie zmarznie w zimie, w końcu ma też swoją starą, nieodłączną skórzaną kurtkę. Pani profesor nie musi wiedzieć, że to jej jedyne cieplejsze ubranie... Pozostało jej tylko kupić różdżkę... Emocjonowało ją to nawet bardziej niż wizyta w aptece, mimo, że miała wrodzone zdolności do eliksirów. Różdżka... prawdziwa magiczna różdżka... jak ta, której ojciec nigdy nie pozwolił jej dotknąć...
                - Erine, wejdź, proszę - odezwał się głos. Dziewczyna zorientowała się, że od kilku chwil stoi, gapiąc się w wystawę sklepu pana Oliwandera. Zawstydzona otworzyła drzwi i weszła do środka razem ze swoją opiekunką. Dzwoneczek nad wejściem obwieścił ich przybycie. Pomieszczenie było ciemne i tajemnicze, aż tchnęło magiczną aurą. Dziewczynka rozglądała się ciekawie, nieświadoma, że od kilku minut jest bacznie obserwowana...
                - Dzień dobry - cicho, niemal szeptem przywitał ją właściciel. Błyskawicznie odwróciła się i odgarnęła gęstą grzywę z twarzy. Zapadnięte policzki uwydatniały ostro zakończony podbródek i niesamowicie jasne, szare oczy, które zdawały się delikatnie jarzyć w półmroku.
                - Proszę, proszę, panna Erica Friedricksen, czyż nie? - zdziwił ją dźwięk nazwiska, które miała nosić. - Pamiętam twoich rodziców, kiedy przychodzili tutaj po swoje różdżki... Cedr i włókno ze smoczego serca, 15 cali, wyjątkowo sztywna, pewnie wiele razy ją widziałaś... Taak, i jawor, włos z ogona jednorożca, 10 cali, niezbyt giętka, kupiona dokładnie rok później, niezwykłe, prawda?  To był wyjątkowo piękny jednorożec, tak jak twoja matka... Słyszałem, że różdżkę pochowano razem z nią. - Wielki wytwórca różdżek przerwał swój monolog, przywitał się z profesor McGonnagal, i nagle ponownie zwrócił się do swojej klientki.
                - Która ręka ma moc?
                - Eee... prawa... chyba.
                - Chyba? - Oliwarder był wyraźnie zainteresowany.
                - Tak... właściwie to obie, ale prawa jakby bardziej - jąkała się dziewczynka.
                - Wyciągnij więc prawą rękę - poprosił czarodziej, wyciągając z kieszeni magiczną miarę, której pracę przerwał po kilku minutach, szukając już czegoś na  regałach. Przyniósł do lady kilka pudełek, wyciągając z jednego z nich magiczny patyczek. Już miał go podać, ale w ostatniej chwili zawahał się.
                - A gdyby tak...- zaczął mruczeć pod nosem - raz się już dzisiaj udało, dlaczego nie teraz... tylko spróbuje, najwyżej tylko spróbuje...
                Wszedł na drabinę i z najwyższej półki zdjął zakurzony pakunek. Wyjął wyjątkowo ładny kawałek czarodziejskiego drewna.
                - Czemu nie, czemu nie... Jawor i smocze serce, 12 cali, sztywna... Proszę spróbować...
                Pouczona uprzednio, jak ma się zachować w tej sytuacji, ujęła różdżkę, błogosławiąc listy starszego o dwa lata kuzyna. Była zaskoczona, że dosyć długa różdżka tak dobrze leży w jej drobnej dłoni. Czuła przyjemne mrowienie, jakby trzymała rękę przyjaciela. Machnęła lekko, powodując szalony taniec tysiąca srebrno-złotych iskier.
                - Świetnie! - Zachwycił się Oliwander - Znakomicie! Jesteś chyba jeszcze bardziej podobna do rodziców, niż wszystkim się wydaje. Pamiętaj - różdżka sama wybiera czarodzieja, i nigdy się przy tym nie myli. Twoja różdżka jest idealnym połączeniem różdżek twoich rodziców. Nie zapominaj o tym...
                Erine, której niezrozumiałe słowa sprzedawcy wciąż brzmiały w uszach, zapłaciła za swój zakup i grzecznie się pożegnała, wychodząc z nauczycielką. Wytwórca różdżek uśmiechał się, zadowolony. Udało mu się dokonać niemalże tak niezwykłej sprzedaży, jak w przypadku Pottera... Tylko tym razem zajęło to o wiele mniej czasu...

*

                Wielka, czerwona lokomotywa stała przy peronie 9¾, mocno parując. Pasażerowie wciąż spacerowali wzdłuż torów, żegnając się z rodzinami lub szukając przyjaciół. Niektórzy dysząc z pośpiechu, dopiero przenikali przez dworcową barierkę. Część uczniów przechadzała się już po pociągu, chcąc zająć jak najlepsze miejsca. W jednym z przedziałów zasłonki na szybach były zaciągnięte, co automatycznie skreślało go w oczach poszukiwaczy wolnych miejsc. Niezauważona przez nikogo, siedziała w nim dosyć drobna dziewczynka, której twarz ginęła w burzy włosów. Kryjąc się za brzegiem okna, obserwowała przez szybę ludzi na peronie. Większość z nich była ubrana w mugolskie ubranie, by nie wyróżniać się przesadnie w niemagicznym Londynie. Chociaż, na jej gust, starsza pani w kapeluszu z wypchanym sępem wyróżniałaby się w każdych okolicznościach. Dalej jasnowłosy chłopiec żegnał się ze swoimi rodzicami. Wszyscy troje byli chłodni i wyniośli. Czystokrwista arystokracja. Usta dziewczyny wykrzywił pogardliwy uśmiech. Matka szybko ucałowała syna w policzek i odgarnęła platynowe włosy z czoła. Musiał być dla niej bardzo ważny... Wysoki czarodziej ograniczył się do kilku słów i zdawkowego uśmiechu. Po chwili chłopiec dołączył do dwóch zwalistych, nieprzyjemnych typów w swoim wieku, którzy wnieśli jego kosztowny kufer do wagonu. Spojrzała w drugą stronę i znowu się uśmiechnęła, tym razem ciepło, a w jej oczach błysnęła zazdrość. Rudowłosa matka, którą widziała na ul. Pokątnej, odprowadzała swych czterech synów. Towarzyszyła jej urocza, dziesięcioletnia dziewczynka,  wyraźnie pragnąca dołączyć do rodzeństwa. Najstarszy z chłopców przestał właśnie przekomarzać się z braćmi i udał się do przedniej części ekspresu. Na jego piersi błyszczała odznaka prefekta. Tymczasem wzrok dziewczynki padł na czarnowłosego chłopca, który nie mógł sobie poradzić z kufrem. Jego widocznie też nie miał kto odprowadzić... Podeszli do niego rudzi bliźniacy, oferując pomoc. Czuła do nich instynktowną sympatię. Pod ich nieobecność matka walczyła z jakąś niewidzialną plamką na nosie najmłodszego syna. Widocznie on również pierwszy raz jechał do Hogwartu. Wrócili bliźniacy. Z ożywieniem dyskutowali z rodziną, ale do dziewczynki doleciały tylko dwa słowa: Harry Potter... To dlatego ten chłopak przyszedł sam... Czuła wszechogarniające współczucie do ludzi w równie beznadziejnej sytuacji co ona. Rudzielce zaśmiali się i weszli do pociągu, który niedługo później ruszył. Dziewczynka odeszła od okna i odsunęła kawałek zasłonki przy wejściu, siadając tak, by widzieć i słyszeć, co dzieje się na korytarzu, pozostając niezauważona.

*

                Siedziała tuż pod szybą jakieś pół godziny, ale nic się nie działo. Czarownica z wózkiem ze słodyczami wykazała wybitną przenikliwość, zaglądając do przedziału, zapewniając jej wyżywienie do końca podróży. Po jakimś czasie usłyszała kroki, którym towarzyszył nieco przemądrzały głos.
                - Nie martw się, Neville, na pewno ją znajdziemy, przecież musi być gdzieś w pociągu, na pewno ktoś ją widział, popytamy ludzi, może poznamy już kogoś z naszego roku... Ropuchy nie znikają tak po prostu...
                - Ale Hermiona, ty nie rozumiesz... jak jej nie znajdę, babcia mnie zabije...
                Kroki pyzatego chłopca i dziewczynki o gęstych, brązowych lokach ucichły, ale Erine, ukryta za drzwiami przedziału wciąż chichotała. Po chwili uspokoiła się. Byli zabawni, kiedy obserwowało się ich z boku, ale w rozmowie dziewczyna mogła być trochę irytująca. I tak nie miała zamiaru się do nikogo zbliżać. Żeby nikogo nie stracić, kiedy się dowiedzą... Potrząsnęła głową, odpędzając ponure myśli. Przejrzała karty z czekoladowych żab. Kiedyś je kolekcjonowała, ale od zeszłego roku ojciec nie kupował jej żadnych słodyczy. O, świetnie, same nowe. Wcisnęła je pod wieko kufra. Jej uwagę przyciągnął jakiś ruch na korytarzu. Wróciła na swój punkt obserwacyjny. Zobaczyła bladego blondyna, którego obserwowała przed odjazdem, i jego dwóch goryli. Jeden z nich ssał krwawiący palec.
                - Zapłaci mi za to! Jak on w ogóle śmiał tak się do mnie odezwać! Nie daruję mu tego! A ty przestań się ślinić, Crabbe, zachowujesz się jak dzieciak, aż wstyd patrzeć...
                - Nie czepiaj się, Malfoy - odburknął osiłek do pieklącego się kolegi. -  Ciebie to krwiożercze bydlę nie chciało pożreć żywcem.
                - Krwiożercze?! To był tylko szczur, ty idioto!
                Chłopcy kłócili się dalej, ale już ich nie słuchała. Malfoy... Na pewno Draco Malfoy, syn Lucjusza... Ojciec go nie cierpi... A ona chętnie zrobiłaby mu na złość, gdyby nie czuła, że już go nie lubi.
                Już niedługo w całym pociągu zapanowało podniecenie, które świadczyło jednoznacznie, że trzeba przebrać się w szkolne szaty. Wieczór był chłodny, więc narzuciła ją po prostu na spodnie i kurtkę, które miała na sobie, i spróbowała przygładzić zbuntowaną szopę na głowie (bezskutecznie). Nagle jej wzrok przyciągnęło coś burego, małego i... kumkającego, tuż obok drzwi. Usłyszała smutny głos Neville'a, i nadąsany Hermiony. Z niewiarygodnym refleksem złapała ropuchę, która nie zdążyła wyczuć zagrożenia, i kiedy chłopak przechodził, zdecydowanym ruchem otworzyła przedział. Uśmiechnęła się na widok miny Neville'a i wcisnęła mu zwierzę do rąk. Odwróciła się i siadła na swoim miejscu, zanim zdążył podziękować.

*

                Uczniowie pierwszego roku, jeszcze rozemocjonowani przeprawą przez jezioro, stali w Sali Wejściowej, rozglądając się ciekawie. Harry dyskutował cicho, z Ronem, Malfoy patrzył na wszystkich z pogardą, a Hermiona nawijała bez przerwy o tym, co przeczytała na temat Hogwartu i ceremonii przydziału. Tymczasem pojawiła się profesor McGonnagal.
                - Za chwilę zostaniecie wprowadzeni do Wielkiej Sali i przyłączeni do poszczególnych domów podczas ceremonii przydziału. Wykorzystajcie pozostały czas na poprawę wyglądu... - powiedziała, zatrzymując wzrok na kilku osobach. Harry, rozpaczliwie usiłując nakłonić sterczące włosy do współpracy, rozejrzał się, kto oprócz niego musi uporać się z jakimś defektem. Ron oczywiście, niepostrzeżenie (w jego mniemaniu), wycierał sadzę z czubka nosa, Neville, chłopiec, który szukał ropuchy, siłował się z peleryną zawiązaną pod uchem, Crabbe wycierał krew z dłoni ukąszonej przez Parszywka, kilka osób dokonywało jakichś drobnych, mało potrzebnych poprawek. Uwagę Harry'ego przykuła drobna dziewczyna, która równie rozpaczliwie, co on, walczyła ze swoimi włosami. Przyklepując sterczącego koguta na czubku głowy, uśmiechnął się do dziewczynki, wyszarpującej grzebień z istnej lwiej grzywy. Odpowiedziała mu niepewnie, ale zanim zdążyli się odezwać, kolumna ruszyła i zostali wprowadzeni do Wielkiej Sali.

                Erine odetchnęła głęboko.

                Zaraz zacznie się jej nowe życie.
################
 Witam :)

Chciałam już opisać ceremonię przydziału, ale rozdział byłby za długi.
Mam nadzieję, że się podoba. Bardzo dziękuję wilczycy1315 - za czytanie i za Versalite Award :)
Bardzo proszę o komentarze! :D

środa, 21 sierpnia 2013

II: Bez serca

                Wiadomość opublikowana w "Proroku Codziennym" błyskawicznie obiegła cały magiczny świat. Prawdę mówiąc, największe zainteresowanie wzbudziła w Anglii, i to w kręgach związanych z eliksirami oraz magomedycyną. Carl Friedricksen zarejestrował swój eksperyment w związku z tezą Archibaldiusa Welthonna o Magicznie Kontrolowanej Mutacji Międzygatunkowej. Jednak byli tacy, którzy wydawali się nie być podnieceni tą informacją, mimo, że brytyjski czarodziej pierwszy podjął to wyzwanie.
                Ludzie, którzy znali jego plany, byli tym zdruzgotani...

*
                W chwili, gdy świat czarodziejów huczał od plotek na jego temat, Carl Friedricksen wszedł do pokoju dwuletniej córeczki. Spała spokojnie, chwała Bogu. Usiadł obok i patrzył na jej twarzyczkę. Odetchnął głęboko, by odpędzić przytłaczające wyrzuty sumienia. Nasączył gazik eliksirem dezynfekującym i przetarł ranki na jej przedramieniu. Miejsce, gdzie wytatuował nazwę i numer rejestracyjny swojego eksperymentu. 001 VOLVERINE.
                Planował to od lat, gdy profesor Slughorn, jeszcze pracując w Hogwarcie, przysłał mu wiadomość o opublikowaniu tej tezy. Artykuł zafascynował go od razu i w jego głowie powstał szalony plan: nadanie istocie ludzkiej kilku wilczych cech... Nie miał pewności czy mu się uda, i co się stanie z obiektem jego badań. To dlatego Catherine nigdy nie chciała się z tym zgodzić. Dlatego odeszła, kiedy rozpoczął pierwsze wyliczenia dotyczące zmniejszenia ryzyka. Nie chciała brać odpowiedzialności za jego czyny, kiedy stwierdził, że rozpocznie na dwuletnim dziecku. A teraz on musi brać odpowiedzialność za jej śmierć...
                Westchnął ciężko i zdezynfekował ślad po strzykawce. Na pulchnej, dziecinnej rączce, dziura sięgająca kości wyglądała szczególnie okrutnie. na szczęści już nie krwawiła i przestała boleć. Niestety, nigdy się na zagoi, Erine zawsze będzie miała głębokie blizny... Skrzywił się, gdy przypomniał sobie jej krzyki przez kilka pierwszych dni. Prawie nigdy nie płakała, jednak po pierwszej dawce eliksiru cierpiała tak, jak jeszcze nigdy. Wprowadzenie kilku wilczych genów do szpiku kostnego mogło zabić taką małą dziewczynkę. Carl skulił się, gdy przygniotły go wyrzuty sumienia i świadomość, co zrobił własnemu dziecku. Jak stał się takim potworem? Po prostu złamane serce bolało mniej, kiedy udawał, że nie ma serca...

*

                Było ciepłe, wrześniowe przedpołudnie. Kilku czarodziejów czekało przed wejściem do posiadłości młodego geniusza eliksirów. Od zawsze wspierali jego karierę i nie przeszkadzało im okrucieństwo jego projektu. Jeden z nich niski, okrągły człowieczek w okularach, zniecierpliwiony pociągnął za staroświecki łańcuch od mosiężnego dzwonka. Wisiał on po lewej stronie ciężkich, dębowych, podwójnych drzwi, ze stylizowanymi na pędy dzikiego bluszczu stalowymi okuciami. Były umieszczone kamiennym portalu, zakończonym ostrym łukiem. Na jego szczycie znajdowała się wyrzeźbiona głowa gargulca, z baranimi rogami i paskudnym uśmiechem. Po portalu biegła dewiza rodowa, sentencja po łacinie, zatarta przez wiatr i deszcze, ledwo czytelna, a pod nią, jeszcze mniej wyraźne, to samo zdanie po norwesku.
                Dom wyglądał jak mały dworek, cały wzniesiony z szarego kamienia. Otaczał go niedbale utrzymany ogród, a po jednej ze ścian piął się bluszcz, przez parter i piętro, kończył się tuż pod samym dachem. Ta magiczna roślina skutecznie zniechęciłaby każdego intruza, który odważyłby się po niej wspiąć. Ten gatunek rósł zazwyczaj tylko na Półwyspie Skandynawskim.
                W chwili, gdy zirytowany pulchny czarodziej chciał nakłonić towarzyszy, by dali sobie spokój i odeszli, kamienny gargulec skłonił się przed gośćmi, a wrota otwarły na oścież.
                - No nareszcie, ileż można, Friedricksen... - wysapał niski mag, wchodząc razem z innymi po kilku niskich schodkach i zagłębiając się w ciemnym hallu.
                - Bardzo mi przykro, panie Divitt, ale musiałem zająć się dzieckiem. Przepraszam i dziękuję za panów cierpliwość.
                - Ależ nie ma sprawy, Friedricksen, nie ma sprawy - odpowiedział mężczyzna, a pozostali przytaknęli mu kiwnięciem głowami. Ich zniecierpliwienie minęło, gdy tylko usłyszeli swego - jak go nazywali - wychowanka. Niewielu ludzi opierało się jego pięknemu głosowi. - Ależ tu ciemno, czy ty nigdy, nie zapalasz światła?
                Odpowiedział mu cichy śmiech. Młody czarodziej klasnął w dłonie i szepnął "Lux". Na licznych, naściennych świecznikach rozbłysło światło.
                - Ach, te zaczarowane posiadłości Friedricksenów... Pewnie nie zdradzisz mi zaklęć podporządkowujących ci dom, prawda, Carl? - kolejny z gości zwrócił się do gospodarza, którego sylwetka wyłoniła się z mroku.
                - Niestety, panie Sophius. Nadal nie udało mi się ich poznać. Ten dom został przystosowany ładne parę wieków temu. Zapraszam panów, przejdźmy do mojej pracowni.
                Poprowadził ich do drzwi w końcu korytarza, po lewej stronie. Były to jedyne drzwi z tej strony, gdyż jakieś cztery metry od wieszaków na płaszcze przy drzwiach rozpoczynały się schody, zajmujące ponad połowę ściany. Rozpoczynały się prostopadle do hallu, zakręcały w prawo, biegnąc równolegle poza zasięg wzroku osób stojący na parterze. Drzwi, przez które mieli przejść, wykonane były z dębiny, jak każde w tym domu, jednak były węższe i bardziej niepozorne. Zamiast klamki miały gałkę, położoną dziwacznie, tuż pod ramieniem Carla, który był bardzo wysokim mężczyzną. Dotknął jej dłonią, szepcząc "Aperi", a drzwi otworzyły się do środka.
                Zdejmując pochodnię ze ściany i wchodząc na strome, wąskie schodki, gospodarz zwrócił się do towarzyszy: - Moja córka nie powinna wchodzić tu sama. Bardzo szybko uczy się łacińskich słów, szybciej niż angielskich, więc najlepszym zabezpieczeniem było przeniesienie gałki tak wysoko, żeby jej nie dosięgła.
                Zeszli do niskiego, małego pomieszczenia w suterenie. Wychodziło z niego dwoje drzwi, jedne po lewej, drugie po prawej stronie, z tyłu mieli schodki, po których zeszli, a na wprost trzy uchwyty na pochodnie: dwa zajęte, do trzeciego Friedricksen odłożył tę, którą niósł. Zza lewych drzwi dochodziły odgłosy kuchennej krzątaniny i piskliwe głosiki dwójki skrzatów. Przeszli przez prawe i znaleźli się w obszernym pomieszczeniu. Przez maleńkie okienka, umieszczone wysoko na ścianach, tuż nad powierzchnią ziemi, sączyło się jasne dzienne światło. Ponadto, w rogach sali płonęły świece. Na wprost drzwi, pod ścianą, w najlepiej oświetlonej części pracowni, znajdowało się zawalone pergaminami biurko. Na lewo o niego stał długi stół, zastawiony kociołkami, palnikami oraz przedziwną aparaturą, składającą się z niezliczonych rurek i kolb. Mieszały się w niej dwa płyny o wyjątkowo jadowitych barwach. Po prawej stało małe krzesełko i stoliczek z miarką, sześciocentymetrową, metalową strzykawką o nieprzyjemnie grubej igle, butelką eliksiru dezynfekującego i koszyczkiem z zapasem gazików i bandaży. Jeszcze dalej stało sześć wygodnych foteli, które Carl wskazał przybyłym.
                - Jest mi bardzo miło, że panowie przyszli. - zwrócił się do nich, gdy usiedli. - Myślę, że najprościej będzie mi przedstawić postępy w mojej pracy, prezentując jej efekty. Proszę chwilę poczekać.
                Wyszedł. Mężczyźni spojrzeli po sobie zdumieni. O co mu chodziło? Po kilku minutach usłyszeli kroki. Czarodziej przeszedł przez drzwi i postawił na ziemi czteroletnią dziewczynkę, którą przyniósł. Spod gęstej grzywy jasnych włosów niepewnie patrzyły duże, jasnoszare oczy. Zbyt jasne. Jak u wilka. Mężczyzna wziął córkę za rękę i przyprowadził przed oblicza swoich patronów. Odsłonił jej lewe przedramię, na którym widniały cztery głębokie, zabliźnione dziury.
                - Kiedyś miała takie oczy jak ja, ale po wprowadzeniu bazy z wilczymi genami zmieniły kolor - wyjaśnił wskazując pierwszą, najgłębszą bliznę. Gdyby mocno ją rozciągnąć, widać by było kość. Przesunął palec do drugiej, znajdującej się obok, i trzeciej, tuż pod pierwszą. Blizny układały się w dwa rzędy. - Niedługo potem zmodyfikowałem układ kostny i mięśniowy.
                - Ale po co, Carl? Mogła tego nie przeżyć, jest taka mała...
                - Zrobiłem to teraz, bo będzie rosła ze zmienionymi parametrami. Później mogłoby się nie udać, albo faktycznie by umarła... - Jego twarz zmieniła się na chwilę w kamienną maskę, kryjącą wszystkie emocje. 
                - Poza tym, było to potrzebne do zrealizowania czegoś innego, co udało się chyba cudem. - Wskazał czwartą bliznę, niewątpliwie najświeższą. Podszedł do stolika i przyniósł gazik z dezynfekującą substancją. Odwrócił rękę dziewczynki i przetarł ją pomiędzy palcami. Dopiero teraz dało się zauważyć trzy szparki między nimi. - Pokaż panom co umiesz, Erine... dasz radę, prawda? - zwrócił się do dziecka przyciszonym głosem. Spojrzała na niego niesamowitymi, wilczymi oczami. Potem jej śliczna twarzyczka ścięła się w skupieniu. Zgromadzeni czarodzieje byli zszokowani. Nie sądzili, że to jest w ogóle możliwe. Z rączki Erine wysunęły się pazury, podobne jak u dzikiego zwierzęcia, mniej więcej długości jej palców.
                - Jak... jak to zrobiłeś, chłopcze? - wydusił oniemiały Divitt. Nerwowo przecierał okulary.
                - Wszystko jest w dokumentacji. Będzie ona udostępniona kiedy skończę, jednak mogą panowie ją przejrzeć. - Niedbałym ruchem wskazał na biurko. - Brązowa, skórzana teczka.
                Był uradowany wrażeniem, jaki wywołał jego eksperyment. Był pewny, że zyska sławę i rozgłos, gdy przedstawi skończony projekt przed międzynarodową komisją. W tej chwili samozadowolenie zagłuszało wszelkie wątpliwości i wyrzuty sumienia. Jednak nie u pana Sophiusa, w którego Erine wlepiała właśnie ciekawie niesamowite szare tęczówki w oczach swojej matki.
                - Kiedy skończysz, Carl?... Myślałem, że już skończyłeś...
                - Nie... ja dopiero zacząłem...

*

                Takie spotkania odbywały się przez kilka lat. Tego dnia miało być tak samo. Był zimny, marcowy wieczór. Carl Friedricksen zaprowadził swoich "przyjaciół" do pracowni i poszedł po córkę. Wspinał się na wspaniałe schody z szarego kamienia, zabezpieczone balustradą z szarego marmuru, rzeźbioną w metrowej wysokości kolumienki, na których opierała się okrągła poręcz. Nucił wesoło, gdyż miał zaprezentować coś, nad czym pracował prawie od roku; był wyjątkowo zadowolony, że w końcu mu się udało. Podszedł do drzwi po prawej stronie korytarza. Pokój Erine znajdował się przy ścianie obrośniętej bluszczem, obok zamkniętego na cztery spusty, opuszczonego pokoju jej matki. Zastukał i, nie doczekawszy się odpowiedzi, wszedł. Na okiennym parapecie siedziała drobna, dziesięcioletnia dziewczyna. Miała sięgające ramion, ciemnozłote włosy. Wyglądały na pocieniowane, niemal każdy kosmyk miał inną długość. Właściwie, można by pomyśleć, że po prostu co jakiś wyrastało nowe pasemko, dołączając do innych w imponującej grzywie, otulającej chudą twarz. Ojciec skrzywił się nieznacznie. Skrzeczek, skrzat domowy, który miał za zadanie troszczyć się o potrzeby swojej panienki, doniósł mu, że coraz rzadziej zjadała do końca przynoszony posiłek. Ta chudość podkreślała ostro zakończony podbródek. Było to jedno z niewielu podobieństw do ojca; pomijając podbródek, włosy i kolor oczu (i nienaturalne wychudzenie, naprawdę będzie musiał coś z tym zrobić), wyglądała identycznie jak Catherine. Czytała list, łapiąc ostatnie, wieczorne promienie słońca. Właśnie kończył się karnawał i kuzyn, adoptowany syn brata jej matki, opisywał jej zabawy, w których brał udział.
                - Skończysz później, Erine. Teraz chodź, panowie czekają. - rzucił Carl, zamiast przywitania.
                - Miałeś tak do mnie nie mówić - odpowiedziała, zsuwając się z parapetu. - Mama dała mi inne imię.
                Friedricksen, odetchnął głęboko. Od miesięcy czepiała się tego imienia...
                - Daj spokój, mamy mało czasu. Porozmawiamy o tym wieczorem. Chodź!
                - Nigdzie nie idę! Przestań mnie traktować jak tresowaną małpkę! Chodź tu, zrób to, daj rękę... MAM TEGO DOŚĆ!!! - Wykrzyczała mu w twarz, po czym odwróciła się tyłem, wbijając wzrok w ziemię i obejmując się ramionami, wciskając dłonie pod pachy.
                - Erine!
                - Erica!!! - poprawiła go, bezczelnie ignorując wyraźne polecenie.

                Wściekły Carl wybiegł z pokoju, trzaskając drzwiami. Jego córka stała przez chwilę, i dopiero, gdy usłyszała trzaśnięcie drzwi na dole, odważyła się rozpłakać...
########################
Witam! ;) 
To prawdopodobnie najdziwniejszy rozdział w całym opowiadaniu. Mogą się pojawić błędy, bo bardzo chciałam wrzucić dzisiaj i nie zdążę sprawdzić. Z góry przepraszam ;) 
W następnym rozdziale jedziemy już do Hogwartu. 
Bardzo proszę o komentarze, piszcie, jak wam się podoba Erine! I bardzo dziękuję Indze Tyb za pierwszy komentarz na blogu, nawet nie wiesz, jaki mi to dało zapał do pisania! :)